Etnokryminał. Michał Kuźmiński

Etnokryminał - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
leżący na kanapie mężczyzna i zaczął gramolić się do pionu. – Co ty tu robisz?

      – Nie odbierałeś telefonu, więc przyjechałam – powiedziała i wyłączyła telewizor. Zrobiło się cicho. – Za godzinę mamy być na mieście.

      Spod sterty gazet wygrzebał smartfona. Puszki po piwie potoczyły się po dywanie.

      – Marek... – Wzięła do ręki puszkę, która poturlała się jej pod nogi. – Znowu piłeś.

      – A tam, piłem – prychnął. – Piwko do filmu wczoraj wieczorem. Nie liczy się.

      – Owszem, liczy. – Zaczęła zbierać puszki. – Jedno, dwa, trzy, cztery, pięć...

      – Dobra – przerwał jej. – Piłem. Ale wszystko w porządku. Wezmę prysznic i możemy iść. – Zaczął się podnosić, ale zatoczył się i oparł na jej ramieniu.

      Podtrzymała go i posadziła na kanapie. A było już tak dobrze, pomyślała. Ostatnio w górach cieszyła się, że Marek zaczął wychodzić na prostą. Nie tknął alkoholu, był skoncentrowany, czujny, myślał logicznie i okazywał poczucie humoru.

      Patrzyła na faceta, który trzy razy uratował jej życie. Który był jej kiedyś bardzo bliski. Patrzyła na strzęp człowieka. Odkąd go poznała, postarzał się bardziej niż o te pięć lat, które spędzili razem jako partnerzy. Dalej był wysoki, ale wiedziała, że pod poplamionym podkoszulkiem więcej było tłuszczu niż mięśni. Szpakowaciejące ciemne włosy się przerzedziły, a między brwiami zamieszkała poprzeczna, głęboka zmarszczka.

      – Nigdzie nie pójdziesz – powiedziała. – Jesteś pijany.

      – Gówno prawda. – Szarpnął się.

      – To wstawaj i idziemy. – Musisz mi pomóc. – Wyciągnął do niej rękę.

      Zrobiła krok w tył.

      – Jeśli nie jesteś pijany, to dasz sobie radę sam.

      Zbierał się w sobie, po czym opadł bezwładnie na poduszki.

      – Masz rację. Jestem pijany – westchnął. – To co robimy?

      – Nic. Ty idziesz spać, a ja idę się spotkać z tymi ludźmi.

      – Nie ma mowy. To niebezpieczne. Poza tym to wbrew regulaminowi.

      – Chlanie na służbie też – odparowała. – Jeśli się tam nie pojawię, to miesiąc roboty pójdzie się paść.

      – Bez sensu. – Przetarł twarz. – Dałem ciała, ale to się więcej nie powtórzy. Jakiś wczoraj klimat złapałem dziwny, nie planowałem tego. Nawet nie wiem, skąd miałem piwo, pewnie ktoś zostawił...

      Usiadła na kanapie i zaczęła metodycznie zgniatać puszki.

      – Wiesz, co będzie, jak Łukasz się dowie? – zapytała beznamiętnie.

      – On nie może się dowiedzieć. – Wyprostował się nagle. – Już mi dał ultimatum, że jak jeszcze raz się najebię i coś zawalę, to mnie wypierdoli. Sylwia – złapał ją za rękę – nie wydasz mnie? Obiecuję, że więcej cię nie wystawię. Wymyślimy coś. Że nie przyszli, że nas olali.

      – Jasne. – Zarzuciła sobie jego rękę na ramię i pomogła mu wstać. – Na razie idziesz spać, będziemy martwić się później.

      – Dzięki – wymamrotał, kiedy kładła go do łóżka i przykrywała nieświeżą kołdrą. – Może zostaniesz? – Przytrzymał jej rękę.

      – Nie. – Wyswobodziła dłoń i podeszła do okna, żeby zaciągnąć zasłonę.

      – Obiecaj mi, że tam nie pójdziesz – powiedział, zamykając oczy. – Obiecaj, proszę...

      – Obiecuję.

      Zamknęła za sobą drzwi sypialni i pozbierała puszki. Z lodówki wyjęła napoczęty sześciopak i wszystko wyrzuciła do śmieci. Sprawdziła, czy w zamrażalniku nie ma butelki wódki, zlustrowała zawartość kuchennych szafek. Dorzuciła do kubła spleśniały chleb i zgniłego pomidora, zawiązała worek, sięgnęła do szuflady po nowy, dziwiąc się, że ciągle pamięta, gdzie w tym mieszkaniu są worki na śmieci. Sprawdziła godzinę.

      Powinna się spieszyć, jeśli chce zdążyć na spotkanie.

      Dwie kobiety po przeciwnych stronach stolika trwały w bezruchu. W takich samych pozach, pochylone w przód, z dłońmi złożonymi na blacie, spuszczając głowy, wyglądały jak postaci po dwóch stronach krzywego zwierciadła. Ta z lewej krótko ostrzyżona, krępa, w policyjnej bluzie mundurowej. Ta z prawej drobna, kruczowłosa, śniada, w wyciągniętym swetrze. Dłonie jednej gładkie, napięte i energiczne. Dłonie drugiej szorstkie, zaczerwienione, z siatką żyłek, jakby starsze niż ona sama.

      Kobieta z lewej mówiła spokojnie, ale stanowczo. Kobieta z prawej patrzyła ogromnymi czarnymi oczami w podłogę, jakby pod jej stopami otwierała się czeluść.

      – Co ta Iza się z nią tak pieprzy? – rzucił Głód, obserwując tę scenę zza weneckiego lustra. – Ile razy trzeba jej powtarzać, że złożenie zeznań będzie najlepszym, co kobita może zrobić, zwłaszcza że to i tak gówno prawda? – Zarechotał. – Izka niby psycholog, a już ja bym się z tą czarną szybciej dogadał.

      Aspirant Gaca na końcu języka miał, że skoro szef zdecydował, że sprawę blond dziewczynki będzie się prowadzić jako odrębną, choć dla Sławka powiązanie ze śmiercią chłopca przy koczowisku było ewidentne, to niech teraz da Izie prowadzić przesłuchanie w swoim postępowaniu tak, jak ona uważa.

      – Jak dziewczynka ma na imię? – Spokojny głos Izy płynął z głośnika pod szybą.

      Odpowiedzi nie było.

      – Kim są jej rodzice? Skąd się wzięła u ciebie?

      Dłonie Romki splotły się mocniej.

      – Regina, dziewczynka pozostanie w pogotowiu opiekuńczym i nie zobaczysz jej do wyjaśnienia sprawy. Im szybciej będziemy mieć to za sobą, tym lepiej, prawda? Czyje to dziecko?

      Kobieta wbiła w policjantkę spojrzenie oczu, które Izie wydały się całkiem czarne. Nagle wplotła palce między cienkie kosmyki włosów. Zacisnęła pięści, zerwała się z krzesła, targając włosy, przypadła do ściany, zsunęła się na kolana.

      – Moja! Moja! Moja! – wyła. – Nie zabierzecie mi jej!

      ROZDZIAŁ 4

      Cieszyła się, że to nie Zakopianka.

      Starała się czytać, ale kiedy krajobraz za oknem zaczął się fałdować, zorientowała się, że patrzy w horyzont jak zahipnotyzowana, odprowadzając wzrokiem podnoszącą się znad pagórków mgłę, spokojną taflę Jeziora Czchowskiego. Od kiedy znalazła w lesie zwłoki, góry budziły w niej niepokój. Ale przynajmniej już jej się nie śniły. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w szybie. Tamto lato w Murzasichlu wydało jej się wspomnieniem z innego życia. A teraz wraca w góry, chociaż trochę inne, i to po to, żeby znowu grzebać w jakiejś strasznej historii.

      Tym razem sami do niej przyszli. Sami poprosili ją o pomoc. A ona nie popełni drugi raz tamtych błędów.

      Poprawiła wąską spódnicę i wygładziła żakiet. Zamiast torby na ramię zabrała aktówkę, żeby wyglądać poważniej. Wysiadła na dworcu autobusowym w Nowym Sączu i odetchnęła głęboko. Nie poczuła górskiego powietrza, tylko smog, spaliny silników Diesla i swąd spalonego sera z zapiekanek.

      Czekał na nią radiowóz.


Скачать книгу