Etnokryminał. Michał Kuźmiński

Etnokryminał - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
kaca.

      Rozejrzał się. Dwa rzędy bud, altan z dykty, blachy falistej, kartonów po bananach i eternitu były poprzetykane nieco lepszymi budowlami, zgarbionymi i przykurczonymi, zastygłymi w połowiczności: spomiędzy pustaków wystawały klopsy zaprawy, futryny otaczały żółte falbany pianki montażowej, zamiast blachodachówki więźbę spowijała folia. Z przodu skorupa niedokończonego domu ziała pustymi otworami okiennymi. Na klepisku pomiędzy zabudowaniami gniły w kałużach błota kartony, walał się złom, puszki i plastikowe butelki. W powietrzu zawirowała foliowa reklamówka. Zaszczekał pies, odpowiedziało mu kilka innych.

      – Ale slumsy – burknął.

      – Jak to u Cyganów. Przepraszam: Romów. – Posterunkowy uśmiechnął się krzywo.

      Zawiewało to palonymi śmieciami, to nieszczelnym szambem. Głód podniósł głowę i spojrzał na szczyt aluminiowego słupa.

      – Z tych kamer jest obraz? – zapytał, wskazując palcem na zamontowane na szczycie stalowe tubusy ustawione tak, że tworzyły literę V.

      – Tak jakby jest – odparł posterunkowy.

      Głód popatrzył na niego, unosząc brwi.

      – Kto ma do tego dostęp? Dzielnicowy?

      – To znaczy... raczej wójt – odpowiedział niepewnie policjant.

      – Chcę nagranie z całej nocy. – Podkomisarz już nie słuchał. – Na wczoraj.

      Droga między zabudowaniami kończyła się gęstwiną krzewów. Głód wszedł w zarośla. Zacisnął zęby, gdy gałąź leszczyny zacięła go w udo.

      Krzaki rzedły, wśród nich kładły się łopiany i wybujałe paprocie, płożyła się dzika malina. Jeszcze nie rozproszyła się poranna mgła, w której majaczyła policyjna taśma. Głód wysoko podnosił nogi. Przeszedł pod taśmą, schylając się z wysiłkiem. Trzeba coś zrobić z tym brzuchem. Nie dość, że nie dodaje mu powagi, to jeszcze przeszkadza w pracy. Nie wspominając o tym, co kardiolog mówił podkomisarzowi o jego szansach na pierwszy zawał przed pięćdziesiątką.

      – To pokażcie, co tam macie – mruknął do posterunkowego. Ten przełknął ślinę i przerażony popatrzył w zarośla. Praca w policji na prowincji to miała być stabilna robota i wczesna emerytura, a nie oglądanie czegoś takiego, mówiło jego pełne wyrzutu spojrzenie.

      Głód klepnął policjanta w ramię i wyminął go. Odcinał już ze sznura samobójców, kiedy powiał halny, wyławiał z Dunajca topielców, znał wszystkie zastosowania noża kuchennego i siekiery. Najgorsze, co go może czekać, to smród.

      Tu, na skraju lasu, było trochę chłodniej. Może nie będzie tak bardzo śmierdzieć, pomyślał podkomisarz. Odruchowo wstrzymał oddech. Ekipa posterunku w Łącku, w czarnych kurtkach z odblaskowym napisem „Policja” na plecach, otaczała krzaki, starając się nie patrzeć.

      Jeden z policjantów wskazał mu kępę paproci. Głód rozgarnął liście.

      – O kurwa – wyszeptał i potrząsnął głową. Jednak nie wszystko jeszcze widział.

      Chłopiec leżał na brzuchu, z rączkami ułożonymi wzdłuż tułowia. Prawy policzek miał przyciśnięty do ziemi, na obróconej na bok główce tkwiła czapka z daszkiem przysłaniającym twarz. Ubrany był w czerwoną bluzę i brudne spodnie od dresu, na których wykwitły mokre plamy. Mógł mieć może pięć, góra sześć lat.

      Policjant pociągnął nosem. Nie czuł rozkładu, tylko ostrą woń wymiocin i biegunki. Chłopiec musiał umrzeć niedawno.

      – Wzywajcie od razu sanepid – powiedział podkomisarz, zasłaniając usta i nos przedramieniem. – Widzicie, co tu się dzieje. Martwy szczeniak w takim miejscu, wymioty, sraczka. Zaraz będziemy tu mieli epidemię.

      Puścił paprocie, które opadły zielonym baldachimem na ciało chłopca.

      – Namiot mi nad zwłokami rozstawić i nie łazić jak cielęta! Gdzie są technicy?! – wrzasnął, sięgając po telefon. – Zaraz im...

      – Nie trzeba, już są! – odkrzyknął posterunkowy na widok mężczyzny w odblaskowej kamizelce taszczącego dużą, stalową walizę.

      Głód wrócił na polanę, wyjął e-papierosa i zaciągnął się głęboko. Zamknął oczy i ścisnął palcami nasadę nosa. Kardiolog zabronił mu palić tytoń. No to przestał palić tytoń.

      – Kto znalazł chłopca? – zapytał.

      – Dzieci – odpowiedział posterunkowy. – Dziś o ósmej trzydzieści rano. Akurat w wiosce był ksiądz i zadzwonił na sto dwanaście. Inaczej pewnie byśmy tak szybko się nie dowiedzieli. A może nigdy.

      – Ktoś go ruszał?

      Posterunkowy pokręcił głową.

      – Nie, nikt. Tylko ksiądz zeznał, że sprawdził, czy dziecko żyje.

      – Chciałbym porozmawiać z tym księdzem – mruknął Głód.

      – Ksiądz Drzewicki, wikary od nas z parafii w Zabrzeży – poinformował funkcjonariusz. – Musiał pojechać pół godziny temu, mówił, że ma przygotowanie do bierzmowania.

      – I pozwoliłeś mu?! – Głód podniósł głos.

      – Przecież to ksiądz. – Chłopak przepraszająco rozłożył ręce.

      – A tożsamość ofiary ustalona? Którzy to jego rodzice?

      – No więc właśnie... – Posterunkowy podrapał się za uchem. – Nikt się nie przyznaje.

      – ...bry, panie Januszu, pan dowodzi? – przerwał im technik kryminalistyki, łysiejący mężczyzna w okularach połówkach na sznurku. – Prokurator kiedy przyjedzie?

      – Pan prokurator – wyszczerzył zęby Głód – będzie z nami duchem. Proszę zaczynać oględziny.

      Skinął w stronę namiotu rozstawionego nad ciałem. Sam ruszył do osady, na spotkanie muru zaciętych twarzy.

       *

      Studenci zbierali się do wyjścia. Anka powiodła wzrokiem po sali, jednej z większych, gdzie wylądowała ze swoim wykładem „Orbis interior/Orbis exterior. Swoi, obcy i granice świata w kulturze wsi polskiej”. Jej zajęcia cieszyły się ostatnio rekordową popularnością wśród słuchaczy, tak że profesor Gwizdałowski musiał przenieść się ze swoją metodologią nauk społecznych do mniejszej salki obok. Co tydzień z urażoną miną przedzierał się przez tłumek czekający na Ankę, rzucając zbolałe spojrzenia.

      Studenci zachowywali się teraz na jej wykładach inaczej. Nie bawili się smartfonami, nie ziewali, ale notowali, czasem zadawali pytania. Raz nawet ktoś został po zajęciach, żeby dopytać o dodatkową literaturę. Doprawdy, wystarczy pojawić się kilka razy w telewizji, żeby z czarownicy nagle przeobrazić się w czarodziejkę.

      – Pani doktor... – usłyszała nieśmiały głos. – Czy mogę prosić o podpis?

      Dziewczyna położyła na stole książkę. Anna Serafin i Sebastian Strzygoń, Pionek. Anka sięgnęła po wieczne pióro, zakończyła dedykację autografem i podmuchała, żeby atrament wysechł. Zauważyła, że nawet podpis ostatnio jej się zmienił. Zrobił się bardziej zamaszysty. Uśmiechnęła się do studentki i wróciła do porządkowania papierów.

      – Fani nie dają popracować w spokoju? – Profesor Gwizdałowski wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę. Starszy pan bawił się zawieszonym na palcu kluczem. – Taki los celebryty. Cóż, to dobrze, popularyzuje pani dziedzinę. To poniekąd chwalebne. Można by jednak zadać sobie pytanie, czy sposób, który pani wybrała, jest najszczęśliwszy...

      –


Скачать книгу