Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów. Joanna Jax
Piotrowski – wysapał mężczyzna. – Moją żonę już pan poznał.
Usiedli we troje przy zdezelowanym stoliku w jednym z mikroskopijnych pokoi, jakie były przeznaczone do rozmów z klientami.
– Nasza córka została aresztowana – jęknęła kobieta.
Szymek popatrzył z niedowierzaniem najpierw na Gabrielę Piotrowską, a potem na jej męża. Oboje wyglądali, jakby niedawno przekroczyli trzydziestkę. Błażej chyba spostrzegł skonsternowanie młodego aplikanta, bo oznajmił:
– Przysposobiliśmy ją, bo straciła na wojnie rodziców. Jest dziennikarką w „Sztandarze Młodych”. Została zatrzymana podczas zamieszek w Poznaniu. Potem dostała zarzuty. Absurdalne! Czynnej napaści na funkcjonariusza milicji i podżeganie do niszczenia mienia państwowego. Chcą jej jeszcze dołożyć zarzuty o współpracę z obcym wywiadem, bo robiła zdjęcia zamieszek, ale jako że jest dziennikarką, może jej odpuszczą. Tak czy siak, grozi jej piętnaście lat więzienia. Dopóki jest aresztantką, nawet nie możemy zdobyć zgody na widzenie. Ona tyle przeszła w czasie wojny… – powiedział Błażej, niemal na jednym wdechu.
Ostatniego zdania Szymek uczepił się niczym tonący brzytwy. Bolesna przeszłość okupacyjna niekiedy bywała kluczem do sukcesu. Zwłaszcza jeśli oskarżony był na przymusowych robotach albo w obozie koncentracyjnym.
– Proszę opowiedzieć trochę o tej przeszłości – przerwał tyradę Błażeja Szymek.
– Mieszkaliśmy na Wileńszczyźnie. W czterdziestym wywieziono nas do Kazachstanu, a potem opuściliśmy Związek Sowiecki z armią Andersa.
Iskierka nadziei na tę linię obrony właśnie zgasła. Gdyby to była armia Berlinga, sprawa wydawałaby się prostsza, jednak na tych, którzy walczyli pod dowództwem Brytyjczyków, patrzono podejrzliwie. Nawet teraz, mimo że od śmierci Stalina minęły już trzy lata.
– Proszę państwa, pojadę do Poznania. Może mnie się uda spotkać z państwa podopieczną. Jak się nazywa?
– Pan? – zdziwiła się Gabriela. – Myślałam, że zajmie się tą sprawą mecenas Mierzejewski. Słyszeliśmy, iż jest najlepszy… A pan, proszę wybaczyć, jest tylko aplikantem.
– Oczywiście, pełnomocnictwo otrzyma mecenas Mierzejewski. Jednak pewne czynności procesowe wykonuję ja. Co zrozumiałe, pod jego ścisłym nadzorem. Szanowni państwo nie mają się zatem czym martwić – wygłosił formułkę, bo takie sytuacje dosyć często mu się zdarzały.
Niekiedy uśmiechał się pod nosem, gdy przypominał sobie, jak mówił kiedyś. Gwarowo, z błędami i pociągając wiecznie zapchanym nosem. Niemal od razu wyczuł pewną solidarność z nowym klientem, Błażejem, który sprawiał wrażenie, jakby i jego wyrwano ze środowiska, gdzie noszono przykrótkie spodnie, bawiło się zdechłymi szczurami i kradło na potęgę. Być może stało się to za sprawą małżonki Piotrowskiego, która choć pracowała w sklepie, sprawiała wrażenie dystyngowanej damy. To wyczuwało się niemal od razu. Coś takiego miała w sobie jego macocha, Adrianna Daleszyńska, i ta niedoszła, Maria Walewska. Jego ojciec pochodził ze społecznych nizin i lgnął do wytwornych kobiet. I może to właśnie dzięki nim z obszarpanego chłopaka wyrósł na szarmanckiego eleganta. Szymon pomyślał, że zapewne stolarzowi Piotrowskiemu przyświecał podobny cel. I nie ma co ukrywać – został prawie osiągnięty.
Porozmawiali jeszcze przez godzinę, po czym nieco uspokojona para opuściła kancelarię. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby zdobył jej zaufanie, natomiast mężczyzna ani przez chwilę nie przestawał patrzyć na niego spode łba, jakby Szymon był chłystkiem, który nie ma o prawie zielonego pojęcia. W jednym miał rację – Wielopolski wcale nie był pewny, czy sprawa zakończy się tak dobrze, jak obiecywał. Procesy po zamieszkach w Poznaniu były głośne i pokazowe, i nikt nie dociekał winy czy niewinności oskarżonych. Statystyki musiały dobrze wyglądać.
– Telefon do ciebie – głos sekretarki wyrwał go z zamyślenia o linii obrony niejakiej Neli Domosławskiej.
Podszedł do aparatu i bez żadnych złych przeczuć powiedział do słuchawki:
– Szymon Wielopolski.
– Szymek, to ja…
Nie była to jego żona. Zresztą bardzo rzadko do niego dzwoniła. Nie miał pojęcia, do kogo należał głos w słuchawce.
– To znaczy kto? – zapytał niezbyt uprzejmie.
– Beata.
Szymkowi wydawało się, że jego twarz oblał rumieniec, odwrócił się więc plecami do sekretarki, by ta nie mogła tego zobaczyć.
– Błagam, przyjedź do mnie. – Usłyszał kolejny raz głos Beaty.
– Coś się stało? – zapytał, nieco wystraszony.
Nie znał Beaty Santorskiej zbyt dobrze. Widywali się w ich ulubionym miejscu nad Wisłą i nawet ze sobą flirtowali, ale pewne granice ani razu nie zostały przekroczone. Nie zastanawiał się, skąd wzięła telefon. W końcu wiedziała, jak się nazywa i gdzie praktykuje, więc nie było to trudne. Zdziwił się jednak, że zadzwoniła.
– Nie wiem jeszcze. Może panikuję, ale musimy porozmawiać…
– Dobrze, przyjadę za dwie godziny. Urwę się z pracy, jeśli to ważne. Mój patron jest w sądzie, pewnie już nie wróci do biura.
– Będę czekać.
Szymek rozłączył się i ogarnęło go dziwne uczucie. Póki spotykał Beatę w publicznym miejscu i w dodatku przeważnie towarzyszył mu Krzyś, czuł się bezpiecznie. Teraz jednak miał udać się do jej domu, gdzie najpewniej będą sami. Bez wścibskich spojrzeń i bez absorbującego uwagę malca. Nigdy nie zdradził Zosi, nawet nie pomyślał o tym, mimo że od czasu do czasu wpadła mu w oko jakaś piękna kobieta. Nie chciał być jak Emil Lewin, który zmieniał partnerki życiowe jak rękawiczki. A może w ogóle chciał wszystko robić inaczej niż on, traktując zachowania Lewina jak memento. Niekiedy Szymek zastanawiał się, kiedy wyrwie się z tej obsesji na punkcie swojego opiekuna. Przecież był w wieku, gdy powinno się podejmować własne decyzje, wsłuchując się w głos serca i rozumu. Odkąd pod swoje skrzydła wzięła go Magdalena Walewska, starał się zawsze postępować właściwie. Żeniąc się z Zosią, wcale nie był pewien, czy to właśnie ona jest miłością jego życia, ale łączyła ich przyjaźń, młodzieńcze zauroczenie, a Zosia za nim szalała. Pogrążona we własnych kompleksach, wszystko brała do siebie i uważała, że jeśli Szymek ogląda się za innymi, to zapewne z powodu szpecącej ją blizny. Zosia jednak przeszła szereg operacji i jej twarz już nie wyglądała jak kiedyś. Właściwie trzeba było dobrze się przyjrzeć, żeby owe blizny spostrzec i niekiedy wydawało mu się, że jedynie ona je widzi. Ożenił się więc z Zosią, bo tak nakazywał mu honor. W końcu był jej pierwszym mężczyzną i pozbawił ją wianka. A potem okazało się, że oboje nieco męczą się w tym związku i jedyne, co ich łączy, to syn. Jednak żony zdradzać nie należało, tak samo, jak nie wypadało bumelować na studiach, nie wstąpić do ZMP i kupować jedzenia od spekulantów.
Niekiedy, gdy spotykał się ze starym znajomym Emila Lewina, Frankiem „Diamentową Rączką”, ten pukał się w głowę i mawiał:
– Ty, Szymcio, sfrajerzyłeś się, i tyle. Przed wojną, to i owszem, jako papuga mogłeś trochę szmalu przytulić, ale tera to lipa jak chuj. Ja może i z paragrafami jestem na bakier, ale krzywdy nikomu nie robię, jak nielegalnie jaką świnkę komuś opchnę. Co komu do domu, jak chałupa nie jego.
– Teoretycznie nie. – Roześmiał się. – Ale przez spekulantów panuje nierówność.
Szymek sam nie wierzył w to, co mówił.
– Tak,