Białe morze. Roy Jacobsen
do pieca, po czym poszła na górę do Sali Południowej, przyniosła stamtąd kołdrę i nową rybacką derkę, derkę rozłożyła pod nim, a kołdrę na nim, potem otworzyła okno i drzwi, nastawiła na ogniu napełnione wodą wszystkie garnki i rondle, jakie tylko miała, napaliła mocniej niż kiedykolwiek w dzień pieczenia chleba, stale upewniając się, czy jego sen nie jest przypadkiem śmiercią.
Potem zerwała z siebie własne ubranie i także wrzuciła w ogień, umyła się gorączkowo, przebrała w suche rzeczy, ale smród wciąż był tak samo wstrętny.
Ściągnęła kołdrę z mężczyzny i od nowa zaczęła go myć. Rozcierała cienką skórę, w niektórych miejscach gładką i białą jak brzuch dorsza, potem przyniosła talk, maść na oparzenia i igłę z nitką, igłę rozgrzała w płomieniu świecy i wzięła się do zszywania jamy ziejącej na jego udzie. Przez wątłe ciało przetaczały się fale, ale puls wciąż nie znikał, był regularny, a jęki rozlegały się, dopóki Ingrid nie odłożyła igły i nie opatrzyła rany.
Pozamykała okna, przeszła do paradnej izby i przejrzała się w lustrze wiszącym nad komodą. Cmoknęła sztywnymi, pozbawionymi czucia wargami, potem wróciła do kuchni i siedziała, patrząc na zmianę to na niego, to na własne dłonie – były opuchnięte i rozmiękłe od wilgoci i mrozu, ale nie drżały; kiedy znów otworzyła oczy, leżała skulona na podłodze przy piecu, który wystygł, w kuchni bez światła, a na zewnątrz panowała cisza.
Przetoczyła się na plecy i dalej wsłuchiwała się w oddechy na ławie, spokojne i równe, za szybą była czarna noc.
Podniosła się, jakby była tu obca, ściągnęła z mężczyzny kołdrę, przyjrzała mu się, znów go okryła, napaliła w piecu, ubrała się i poszła szukać łodzi, którą musieli przypłynąć; znalazła ją tam, gdzie – jak wiedziała – powinna się znajdować, na niskim występie skalnym w Karvika, owalną brudnobiałą łajbę z desek i metalowych cylindrów, bardziej tratwę niż łódź, przypuszczalnie widoczną przez lornetkę z głównej wyspy, w każdym razie w dziennym świetle i przy dobrej pogodzie. Teraz było ciemno, ale bezchmurnie, nie mogła więc jej spalić, nie dała też rady zaciągnąć jej za występ skalny i tam ukryć.
Usiadła.
Pogoda się uspokoiła. Żadnego ptaka. Ingrid podniosła się i dostrzegła zatyczki w dnie zbiorników. Udało jej się je poluzować, więc spuściła łódź z powrotem na morze, wypełniła ją kamieniami, wypchnęła nogami, a potem patrzyła, jak powoli napełnia się wodą i tonie niczym biały cień, w końcu na powierzchni odbijały się tylko słabe gwiazdy, a ona nie mogła już poruszyć palcami, bo zapomniała o zabraniu rękawic.
Po powrocie do domu jeszcze raz rozebrała się do naga i sprawdziła każdy kawałeczek ciała, jakby szukała pcheł, potem wyszorowała się, aż skóra jej się zaczerwieniła, było jej zarazem zimno i gorąco, później poszła do paradnej i zapatrzyła się w lustro, twarz miała suchą, a ciało mokre.
Wytarła się, nastawiła ziemniaki i rybę, jedno i drugie rozgotowała, zrobiła z tego papkę, do której dodała jeszcze rybie wątroby, i usiadła, żeby go nakarmić.
Spał.
Dotknęła dłonią rany.
Otworzył osmalone powieki i patrzył na nią źrenicami wyglądającymi jak meduzy w czarnym morzu. Pokazała mu łyżkę, kiwnął głową, otworzył usta, wziął łyżkę do ust i ssał, zdołał przełknąć. Ingrid podała mu kolejną porcję i jeszcze jedną, a także galaretkę porzeczkową rozpuszczoną w ciepłej wodzie; kasłał i pił, dostał więcej, ale zemdlał z łykiem galaretki w ustach, wytarła mu twarz i położyła rękę najpierw na jego czole, potem na szyi, żeby sprawdzić temperaturę i puls, pozwoliła swojej dłoni leżeć tak długo, że zaczęło to przypominać pieszczotę, w końcu przyciągnęła ją do siebie, popatrzyła na nią i dwa razy pogłaskała go po policzku, bo nie zdołała się powstrzymać. Potem dojadła to, co zostało, poszła na górę i położyła się w ubraniu.
7
Ingrid miała wrażenie, że otacza ją woda. Wpływała jej do uszu i wypełniała myśli słowami. Czuła ciężar puchu i ciepło własnego ciała; dłonie już nie bolały, nie były nawet czerwone, w gardle jej zaschło, nic nie mówiła, ale obce słowa dalej płynęły przez klapę w podłodze.
Usiadła, wsunęła stopy w wełniane skarpety z podeszwą i zeszła na dół, ale nie wchodziła do kuchni, tylko narzuciła na siebie kubrak i wyprawiła się po opał. Niebo było szare, padał lekki, cichy śnieg, żadnej łodzi na morzu, jedynie nieustające krzyki ptaków i znów wołanie, które dochodziło z domu.
Weszła do kuchni i po smrodzie poznała, że będzie musiała go jeszcze raz umyć. Nie spieszyła się, rozpalając w piecu, podczas gdy on obserwował ją przez woal gorączki i powtarzał to obce słowo głosem dziwnie głębokim jak na tak młodego mężczyznę, ale teraz były to przynajmniej ludzkie dźwięki.
Kiedy wreszcie odważyła się spojrzeć wprost na niego, wyciągnął tę rękę, u której brakowało jedynie paznokci, a drugą ukrył. Ingrid siedziała i trzymała jego dłoń, dopóki powieki znów mu nie opadły. Potem umyła go, tak jak należy umyć człowieka, to trwało, a ona płakała, jadła, czekała; cisza na zewnątrz, śnieg coraz gęściejszy, a on spał spokojnie.
Nie dało się tego już dłużej odkładać, obwiązała więc twarz trzema chustkami, zabrała fiński nóż oraz jeden ze starych skośnych żagli ojca i wyszła w stronę południowego krańca wyspy. Kierowała się odgłosami – pierwszego znalazła przy rosyjskim pniu, nie miał w sobie więcej z człowieka niż ten, którego odkryła na Moroszkowej Wyspie. Przepędziła ptaki i przykryła go odciętym kawałkiem żagla, brzegi obłożyła kamieniami, w myślach zadając sobie pytanie, co by zrobiła, gdyby znalazła kobietę.
Następny był na cyplu, tam skąd patrzyła na ruchome szkiery. Jego też nakryła żaglem. Trzeci leżał dokładnie na południe od haka, którego używała do przywiązywania sieci. Po zabezpieczeniu go żaglem i kamieniami poszła dalej, mijając sieci i nie spoglądając na morze, a czwartego znalazła przy Szopie Szwedów. W szkolnych czasach czytała o misjach i marzyła o ratowaniu ludzi, a teraz ratowała trupy, powłoki opróżnione z treści przez robactwo i ptaki. Zastanawiała się, skąd się tu wzięły, i doszła do wniosku, że musiała nastąpić jakaś katastrofa – tamtego dnia, kiedy stała w izdebce dziadka z uszami wypełnionymi dźwiękiem, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała, dźwiękiem, który budził w niej obcy lęk, ponieważ mimo wszystko wiedziała, co oznacza.
Poszła do szopy na łodzie i spuściła krypę na wodę, pozbierała szczątki do niewodu i zaciągnęła do kei, dźwigiem wyjęła je z wody wśród orkanu ptaków i zawlokła do nowej przystani, tam przykryła je starymi konopnymi sieciami, zadając sobie pytanie, co będzie, jeśli nastanie długotrwała odwilż, i co zrobi, jeśli znajdzie kobietę.
Wróciła do domu, ale znów unikała kuchni, wydobyła kraga, stary karabin ojca, a z łóżka dziadka zdjęła jedną derkę. Ułożyła się na niej na śniegu przed domem i wycelowała w łupkowy dach nowej przystani, aż czarny od ptaków, oddawała jeden strzał za drugim, potem przeładowała broń i wymierzyła w białogłowego olbrzyma, który siedział na kalenicy. Czarne skrzydło wzbiło się w powietrze i zniknęło. Rój mew, kruków i wron wzleciał pod szare niebo, gwałtownie zawrócił i znowu zanurkował. Ingrid ponownie załadowała i strzeliła. Również jeden z mniejszych orłów wyprostował skrzydło w powietrzu i jeszcze dwa kruki oraz jedna mewa siodłata; Ingrid uświadomiła sobie, że wieje z zachodu, więc huk wystrzałów może dotrzeć aż do wioski, a poza tym zniszczyła kosztowny łupkowy dach, ale strzelała dalej, aż skończyła jej się amunicja, dopiero wtedy wstała i wytrzepała derkę ze śniegu.
Kiedy weszła do kuchni, on stał nagi na chudych, niepewnych nogach, opierał się o krawędź stołu ręką,