Białe morze. Roy Jacobsen
nie czuła się ładniejsza, więc przestała pytać.
Zdołała go posadzić na tylnej ławce krypy, tkwił tam jak targany lękiem szczur lądowy, podczas gdy ona wiosłowała przez cieśninę między Barrøy a Moroszkową Wyspą i odwiązywała linkę po obu stronach. Pociągnęli sieci za sobą w połyskującym srebrem kilwaterze, wyjęli je i zanieśli do szopy, nie patrząc, co robią. Ale teraz nie było ptaków. A ona próbowała go pocieszać.
Wrócili do domu, rozebrali się nawzajem i umyli, a potem położyli się w Sali Północnej jak mężczyzna i kobieta. Ingrid nawet nie myślała o dzieciństwie, o rodzicach, Barbro, Suzanne, Larsie, o wszystkim, za czym tęskniła, o tym, co sama zakłóciła i zniszczyła, przypominało to uczucie, że niczego jej nie brak.
Mruknęła do belek w suficie, że jutro popłynie do wioski, kupi jedzenie, zdobędzie kota i dowie się, co się stało.
Po ruchu jego ramienia wyczuła, że kiwnął głową.
Spytała, czy zrozumiał, i zdecydowała, że tak.
Powiedziała: „kot” i miauknęła. On powiedział: „koszka”, koniuszkami palców wyczuła jego uśmiech. Kazała mu nie wychodzić z kryjówki, którą dla niego urządziła; bez względu na to, co usłyszy z zewnątrz: strzały czy krzyk, ma leżeć jak martwy od chwili, gdy ona zamknie drzwi, do momentu, gdy znów je otworzy – mogło jej to zająć kilka godzin, najwyżej pół dnia. Powiedział: „spasiba”, „kot” i „kryjówka”.
Kiedy Ingrid podnosiła żagiel i zagłębiała się w gęstą zadymkę, pełna nadziei na uwolnienie Barrøy od trupów i podejrzeń, nadziei, które mógł spełnić jedynie okupant, jeśli uda jej się właściwie rozegrać karty, sądziła, że jest przygotowana.
Jak zwykle zacumowała łódź poniżej składu rybackiego, ruszyła do wioski i zarejestrowała nie tylko niezwykłą ciszę, lecz również to, że jakaś twarda ręka zgarnęła coś istotnego: posterunki, pojazdy, konie; została pustka spowodowana czymś, czego Ingrid nie potrafiła określić.
W sklepie dowiedziała się od Margot, że kilkanaście kilometrów dalej na południe brytyjskie samoloty zatopiły statek transportujący niemieckie wojsko. Mówiono o wielu setkach zabitych, może nawet tysiącach.
Ingrid powiedziała na to:
– Tak?
Tak, tak, Margot wiedziała o tym od syna, który dostarczał towary do fortu na północy wyspy.
– Z żołnierzami? – spytała Ingrid.
– Tak mówią.
– Z Niemcami?
Margot potwierdziła i na jej twarzy odmalowała się podejrzliwość, zaczęła badawczo przyglądać się Ingrid, a Ingrid nie była już na nic przygotowana; spytała, czy baza wojskowa za szkołą jest opuszczona. Margot odparła, że większość żołnierzy przeniosła się do fortu, tam znajduje się radio, obóz jeniecki i stanowiska dział, ale komendant jest dziś tutaj.
Ingrid zamrugała, rozejrzała się, na szczęście przyszło jej do głowy, by spytać, czy Jenny i Hanna, matka i córka, z którymi soliła śledzie, odkąd była młodą dziewczyną, i które mieszkały w szarej chacie na północ od fabryki konserw, ciągle mają koty.
Margot odparła, że chyba nie mają nic innego.
Lecz kiedy Ingrid wyszła ze sklepu, napotkała w swej niepewnej misji przeszkodę; ruszyła drogą pod górę do koszar za szkołą, ale zatrzymał ją samotny strażnik w mundurze. Oświadczyła, że musi rozmawiać z dyżurnym. Strażnik nie chciał jej przepuścić i łamanym norweskim oznajmił, że to niemożliwe.
Ingrid powiedziała: „Tote, Tote”, dwa razy pokazując mu palce u rąk.
Zapalił papierosa, podszedł blisko i wykonał kilka groźnych gestów, po czym zasypał ją lawiną natrętnych pytań, z których nie zrozumiała ani słowa.
Powtórzyła swoje: „Tote, Tote” słowami i ruchem palców.
Strażnik westchnął, zerkając na barak w drugim końcu otwartego placu, wreszcie burknął: „Chodź” i zapędził ją do jakiegoś biura, gdzie o mało nie udusiła się z gorąca i gdzie za szańcem z wielkiego biurka siedział łysy oficer w średnim wieku, z jasnymi wąsami, różową blizną przecinającą twarz i wielkimi naiwnymi oczami, który usiłował wsadzić za dużą łyżkę w gotowane kurze jajo, z przejęciem mówiąc coś do słuchawki telefonu.
Podniósł głowę, popatrzył na Ingrid i z irytacją wskazał jej krzesło.
Usiadła i zafascynowana wpatrywała się w łyżkę wystającą z owłosionej zaciśniętej pięści, przypominała znak nawigacyjny; oficer dalej mówił do słuchawki, żołnierz natomiast skorzystał z okazji i się ulotnił.
Wreszcie oficer odłożył słuchawkę i przełożył łyżkę do drugiej ręki. Ingrid powtórzyła: „Tote, Tote”, również tym razem pomagając sobie palcami, wyjaśniła, gdzie mieszka, i dodała, że potrzebuje pomocy. Wydawało się, że zrozumiał, o czym ona mówi, pokręcił głową, jakby chciał się pozbyć czegoś nieprzyjemnego, powiedział: „Jawohl” i że spadła na nich katastrofa: „eine riesige Katastrophe. Die Leichen sind überall auf den Inseln”.
Ingrid znów odniosła wrażenie, że szuka czegoś, co nie istnieje. Poczuła chłód na skórze i spytała, czy może odejść. Niemiec zamrugał.
– Selbstverständlich, ich hab’ Sie nicht eingeladen.
Wyszła na mróz i ruszyła w kierunku łodzi, ale przy fabryce konserw gwałtownie skręciła na północ i weszła do ciepłej, szarej jak popiół kuchni Hanny i Jenny, przywitała się i powiedziała, że podobno mają kocięta.
Hanna potwierdziła i zaproponowała Ingrid, żeby usiadła i trochę się uspokoiła, bo nie wygląda najlepiej. Ingrid roześmiała się krótko i spytała, jak wobec tego wygląda. Zrozumiała, że tutaj też nie może niczego wyjawić, że nie może im ufać, osobom, które znała przez całe życie, jak gdyby były z zupełnie innej wyspy. Hanna, wpatrując się w swoją robótkę na drutach, zapytała, czy Ingrid nie czuje się na Barrøy samotna.
Ingrid przytaknęła i dodała, że właśnie dlatego chce wziąć kota.
A nie wolałaby trochę pomieszkać u nich, do czasu aż Barbro wróci?
Teraz Hanna znów patrzyła prosto na nią.
Ingrid odparła, że nie ma pewności, czy Barbro wróci.
Hanna zrobiła powątpiewającą minę, ale przywołała Jenny z sąsiedniego pokoju.
Usłyszały jej głos i trzaśnięcie drzwiami. To był wysprzątany, wyszorowany, czysty dom, otwarty popielnik, ogień buzujący pod kotłem z praniem. Hanna wyjaśniła, że zatrzymały tego kociaka, bo ma szachownicę na grzbiecie, i spytała, czy Ingrid nie jest głodna.
Ingrid odparła, że nie chce nikomu odbierać jedzenia.
Jenny przyniosła kociaka w koszyku nakrytym kawałkiem sieci na śledzie, żeby z niego nie uciekł, ale mógł wystawić łapę przez oczka. Ingrid wzięła ją w palce i zapytała, jak kotu na imię.
– Jak chcesz – odpowiedziała Jenny, po czym i ona zaczęła się jej badawczo przyglądać, zaraz też spytała, czy Ingrid zostanie u nich kilka dni.
Ingrid z uśmiechem odmówiła i wyszła. Pospieszyła z powrotem do sklepu, jakby mimo wszystko istniała jakaś nadzieja, jakiś człowiek, w każdym razie musiała zrobić zakupy – i na tym się skończyło. Przypomniała sobie jeszcze tylko, że chce wykupić zegar, czy Margot zgodzi się przyjąć na razie kartki zamiast pieniędzy?
– Możesz go sobie zabrać, i tak jest zepsuty.
Przyniosła zegar z magazynu, uprzednio