Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi - B.V. Larson


Скачать книгу
znalazłem się w doborowym towarzystwie.

      Zamiast przybrać postawę bojową, ruszyłem w stronę szafek, przechodząc obok dzieciaka. Śledził mnie wzrokiem, a gdy tylko go minąłem, zmienił chwyt. Teraz trzymał broń jak kij bejsbolowy i zamierzał potraktować moją krótko ostrzyżoną czaszkę jak piłkę.

      2

      Nie miałem pewności, czy Billson ma jaja, by zadać cios znienacka, ale tego należało się spodziewać. Dlatego właśnie zaryzykowałem i odwróciłem się do niego plecami.

      W ramach szkolenia musiałem czasem atakować swoich uczniów w niehonorowy sposób. Dzięki temu uczyli się, że wśród rebelianckich Kherów – jak nazywaliśmy szeroką gamę stworzeń zamieszkujących planety krążące wokół pobliskich gwiazd – atak z zaskoczenia nie jest wbrew zasadom.

      Billson ewidentnie odrobił pracę domową. Jeszcze zanim przestąpił próg klasy, wiedział, że zdradziecki cios od tyłu jest dopuszczalny. A nawet więcej – że tego się od niego oczekuje. Jego jedyny błąd polegał na przekonaniu, że zdoła mnie zaskoczyć. Nie wiedział, że nadal go obserwowałem, odwrócony tyłem. Szczerze mówiąc, nie miał szans o tym wiedzieć. Przecież oszukiwałem.

      Jedną z przewag, które dawał mi sym, była moc percepcji. W ten sposób określałem fakt, że symbiotyczne stworzonka żyjące w moim ciele bezustannie gromadziły dane. Sym potrafił łączyć się z siecią za pośrednictwem zwykłego wi-fi i pobierać informacje, przetwarzać je, a potem użyczać mi mentalnego obrazu otoczenia.

      Zazwyczaj korzystałem z tej zdolności do obserwacji lokalnej przestrzeni kosmicznej. Pilotując okręt, korzystałem z mentalnego obrazu jak z mapy, na której widziałem pozycję swojej jednostki. Scalając dane z sond, czujników i tak dalej, „widziałem”, gdzie znajduje się mój okręt względem jednostek wroga.

      Dziś wykorzystałem znacznie łatwiejszą metodę – posłużyłem się kamerami monitoringu. Dzięki temu widziałem, jak Billson bierze zamach niczym pierwszoligowy bejsbolista, mierząc w czaszkę.

      Uchyliłem się. Kij musnął moje krótko przystrzyżone włosy.

      Chwyciłem kij i szarpnąłem. Billson popełnił wówczas swój największy błąd, jeśli nie liczyć pyskowania na samym początku. Kurczowo ścisnął broń. Ktoś mądrzejszy zwolniłby chwyt i rąbnął mnie pięścią w nerki.

      Dał się jednak zaskoczyć, więc mocno trzymał broń, którą mu dałem, dopatrując się w niej przewagi.

      Stracił równowagę, a gdy pociągnąłem za kij, twarz młodego mężczyzny idealnie trafiła w mój wysunięty do tyłu łokieć. Cios wymierzyłem precyzyjnie, całkiem jakbym miał oczy dookoła głowy – bo tak właśnie było.

      Przez najbliższych dziesięć sekund zadbałem, aby dzieciak pożałował, że ze mną zadarł. Wkrótce leżał na ziemi, krwawiąc i chowając twarz w pokiereszowanych rękach.

      Nie zbiłem go na miazgę. W końcu spuścił wzrok na samym początku, a wyzwał mnie dlatego, że wiedział, co go prędzej czy później czeka. Po szóstym albo siódmym ciosie kija grupka uczniów przestała kibicować i całkiem ucichła. Patrzyli przerażeni, jak Billson jęczy i wije się z bólu.

      Nabrałem powietrza, wyprostowałem plecy i oparłem się na zakrwawionej broni. Do skąpanej w czerwieni końcówki przylgnęła kępka ciemnych włosów Billsona, które sterczały mi spomiędzy palców, ale ja prawie tego nie zauważałem. Piekł mnie prawy policzek, a żebra bolały, bo dzieciak nie padł bez walki. Specjalnie więc przybrałem zrelaksowaną pozę, udając, że nawet mnie nie tknął.

      – Ktoś jeszcze ma ochotę? – zapytałem.

      Nikt się nie odezwał. Nie rozległ się szept ani nawet kaszlnięcie. Wszyscy patrzyli osłupiali i wystraszeni na drżące ciało na podłodze.

      – W przeciwieństwie do większości z was – kontynuowałem – Billson postanowił od razu przejść do ostatniego punktu szkolenia. Zaryzykował na samym początku i ja to doceniam. Przyznaję mu za to jeden punkt statusu.

      Przykułem ich uwagę. Wciągnęli powietrze i teraz, zamiast na ofiarę, patrzyli na mnie. Świeżo upieczeni rekruci rzadko dostawali punkty.

      Flota Rebeliantów działała na zupełnie innych zasadach niż tradycyjne siły wojskowe. Składały się na nią dosłownie tysiące rodzajów istot z różnych planet, a lokalne hierarchie nic nie znaczyły. Choćby ktoś był na Ziemi generałem, hrabią albo królem, we Flocie Rebeliantów było się nikim, dopóki nie zdobyło się pozycji, zaczynając na samym dole.

      Należałem do rzadkości, bo jako jeden z nielicznych Ziemian przeszedłem tę drogę. Miałem stopień kapitana w ziemskim Dowództwie Sił Kosmicznych, ale posiadałem również stopień równoważny komandorowi porucznikowi w prawdziwej flocie – Flocie Rebeliantów.

      Żeby dosłużyć się tak wysokiej szarży, musiałem zdobyć około miliona punktów. Dzięki temu miałem ich wystarczająco dużo, żeby rozdawać je bez mrug­nięcia okiem osobom niżej postawionym. Otrzymywane punkty zawsze umniejszały pulę przełożonego. Każdy przeskok na wyższy szczebel był dużym awansem, a liczba punktów wymaganych na kolejne stopnie wzrastała wykładniczo. System dawał więc dowódcom możliwość hojnego nagradzania swoich najbardziej obiecujących podwładnych.

      Zrobienie dobrego wrażenia na osobie stojącej wyżej nie było jedynym sposobem na otrzymanie punktów. Dało się je również zdobyć, pokonując osobę o podobnej pozycji. Właśnie dlatego pojedynki były tak powszechne.

      – Zgadza się – powiedziałem do uczniów, stukając kijem dygoczącego Billsona. – W oczach Floty Rebeliantów ten człowiek was wszystkich przewyższa.

      Nad tłumkiem zszokowanych uczniów uniosła się dłoń. Należała do młodej kobiety i drżała z nerwów. Ale przynajmniej jej właścicielka miała dość odwagi, żeby się odezwać.

      – O co chodzi? – zapytałem.

      – Kapitanie Blake, czy nie powinniśmy wezwać służb medycznych? Billson chyba jest poważnie ranny.

      Zmarszczyłem brwi i szturchnąłem Billsona czubkiem buta.

      – Billson? – zapytałem, pochylając się nad nim. – Chcesz się przejechać karetką? Tylko ostrzegam, stracisz punkt, który właśnie zdobyłeś.

      Billson pokręcił głową i odkaszlnął krwią. Klepnąłem go w ramię i uśmiechnąłem się szeroko.

      – Widzicie? Nic mu nie jest. Nie upokarzajcie go! Pamiętajcie, we Flocie Rebeliantów liczy się nie tylko wygrana czy przegrana. Ważne jest to, jak to zrobicie. Jeśli przegracie walkę z silniejszym przeciwnikiem, może dostaniecie punkt albo i dwa za okazanie siły pomimo porażki. Kluczowe jest to, żeby zaimponować innym Kherom. Sprawić, żeby chcieli was słuchać, nawet jeśli pochodzicie z innego świata.

      Patrzyli szeroko otwartymi oczami to na Billsona, to na mnie i zakrwawiony kij.

      Stanąłem pośrodku klasy, kręcąc nim kółka. Czy ludzie odsunęli się, bo coś z niego skapnęło? Może, ale miałem to gdzieś. Najwyższa pora, żeby te dzieciaki dorosły.

      – Nasza Galaktyka jest pełna wrogo nastawionych kosmitów – oznajmiłem. – Większość Kherów jest do nas podobna genetycznie… ale to nie oznacza, że są mili. Wszyscy znaleźli się na szczycie łańcucha pokarmowego na swoich planetach. Są najwredniejszymi istotami, jakie ewolucja zdołała wytworzyć na przestrzeni tysięcy lat.

      Przez resztę tygodnia zajęcia przebiegały bez zakłóceń. Z perspektywy czasu doszedłem do wnios­ku, że Billson wyświadczył mi przysługę, rzucając wyzwanie w pierwszych minutach kursu. Nadał ton zajęciom. Uczniowie otrzymali nieplanowaną lekcję, której nigdy nie zapomną.


Скачать книгу