Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi. B.V. Larson

Rebel Fleet. Tom 4. Flota Ziemi - B.V. Larson


Скачать книгу
Yy… dobrze. Z kim rozmawiam?

      – Nie poznajesz? Jestem rozczarowany. Znamy się. Dowodziłem kiedyś myśliwcem i latałem z tobą w czasach wielkiej wojny z imperialnymi Khe­rami.

      – Naprawdę? Byłeś dowódcą załogi na lotniskowcu Ursahn?

      – Tak. Mam na imię Urgh. Od tamtej pory dosłużyłem się stopnia kapitana i własnego okrętu.

      – Świetnie! Wspaniale znów słyszeć twój głos, Urgh! – skłamałem z entuzjazmem. Prawda była taka, że Terrapinianie, których spotkałem na pokładzie jednostki Ursahn, byli kompletnymi dupkami. Pewnego razu zafundowali mojej załodze pobudkę za pomocą metalowych pałek.

      – Ja się nie cieszę, że słyszę twój – odpowiedział rozmówca – chociaż wiążę z tym pewne nadzieje. Może pogłoski są nieprawdziwe. Może Ziemia nie jest zupełnie niekompetentna i niehonorowa.

      Mogłem złapać przynętę, ale zignorowałem obelgę i kontynuowałem neutralnym tonem:

      – Skoro już odświeżyliśmy dawną znajomość, co mogę dla ciebie zrobić?

      – Dłuższy czas temu wysłaliśmy tu okręt dowodzony przez kapitana Verra. Co się stało z tą jednostką?

      Wymieniliśmy spojrzenia z admirałem Vegą. Podejrzewaliśmy, że do tego dojdzie. Ponad rok temu natrafiliśmy na kapitana Verra i jego uszkodzony okręt. Koniec końców, jednostkę zniszczyły miny podłożone przez Nomadów.

      – Spotkałem Verra – powiedziałem. – Rozmawialiśmy i zawarliśmy tymczasowe przymierze.

      – Który z was dominował?

      Rozważyłem kilka kłamstw, ale w końcu wzruszyłem ramionami i powiedziałem prawdę:

      – Nigdy tego nie rozstrzygnęliśmy. Nasze jednostki były uwięzione przez drony z ładunkami wybuchowymi Nomadów. Próbowaliśmy ocalić Terrapinian. Niestety, bez skutku. Jego okręt przepadł, a my musieliśmy otworzyć wyrwę i uciec.

      – Nomadzi? Masz mnie za głupca?

      – Nic podobnego – zaprzeczyłem. – Ale oczekuję, że spojrzysz na dowody, zamiast sobie drwić. Za moment prześlę ci nasze archiwa.

      Odwróciłem się do rudowłosej komandor i niecierp­liwie zakręciłem kółko palcem. Lang­ston zmarszczyła brwi i położyła ręce na biodrach, spoglądając na Vegę.

      – Admirale – zaczęła – nie możemy pozwolić, żeby kosmici mieli wgląd w nasze tajne pliki.

      – Możemy i pozwolimy – wtrąciłem się. – Bo inaczej zrobimy sobie z nich wrogów. Na utratę których miast jest pani gotowa, żeby nasze sekrety się nie wydały?

      Vega uniósł dłoń, ucinając kłótnię.

      – Znajdźcie i wyślijcie te nagrania – rozkazał. – Terrapinianie zadali uzasadnione pytanie, a my uczciwie odpowiemy.

      Poirytowana komandor Lang­ston wykonała polecenie. Czekaliśmy parę chwil, aż wyśle pliki.

      Mijały długie minuty. Mogłem się tylko domyślać, że Terrapinianie przeglądają pliki, które w większości składały się z nagrań robionych przeze mnie i moją załogę na pokładzie „Diabła Morskiego”. Wreszcie kapitan jednostki obcych znów się zgłosił.

      – Niesamowite – powiedział. – Widzę, że trafiłem w odpowiednie miejsce.

      – Raporty cię satysfakcjonują? – zapytałem z nadzieją w głosie.

      – Ani trochę. Ale pokazują, że ziemskie załogi i okręty nie są bezbronne. Walczyłeś o dominację z żenującym brakiem honoru, Blake. Ale nie wygrałeś ani nie przegrałeś.

      – Obecnie dominacja nie ma znaczenia. Nawet nie wiemy, o co prosisz.

      – Dominacja zawsze ma znaczenie – zaprzeczył Urgh. – Jednak dla nas jesteś towarzyszem broni. Odpowiedziałeś na prośbę Verra o pomoc. Zrobisz to samo dziś?

      Ponownie wymieniłem spojrzenia z Vegą. Admirał wyjął mi komunikator z ręki.

      – Kapitanie – odezwał się – o jaką pomoc prosicie?

      – Czemu ten pies szczeka mi do ucha? – zapytał Terrapinianin. – Blake, ktoś się zbuntował i odebrał ci dowodzenie?

      Wyjąłem Vedze urządzenie z dłoni. Admirał niechętnie zwolnił uścisk.

      – Nie – odpowiedziałem. – Po prostu moi podwładni niecierpliwie czekają na informacje.

      – Powinieneś go surowo ukarać, jeśli znów się odezwie. Nie ma szacunku dla twojej władzy.

      – Yy… rozważę twoją radę. Tymczasem powiedz: jakiej pomocy wam potrzeba?

      Vega wbił we mnie mordercze spojrzenie, ale trzymał gębę na kłódkę. Musiałem jedną rzecz przyznać Terrapinianom – w przeszłości niewielu osobom udało się uciszyć admirała.

      – Kutas z ciebie, Blake – wtrącił ostrym szeptem. – Ale nie przestawaj.

      Kiedy spojrzałem na leżące w dłoni urządzenie, przypomniał mi się wygląd kapitana Urgha. Ich gatunek miał gruzłowatą, zielonkawą, poznaczoną plamkami skórę. Wielkie czaszki były w kształcie klina, jak u żółwia. Jednak najbardziej niepokojącą cechą były oczy, czarne i lśniące jak krople ropy.

      – Co powiesz? – zapytał kapitan Urgh. – Staniesz znów ze mną ramię w ramię?

      – Jakiej natury jest kryzys, przed którym stanęliście?

      – Co jest? Czyżbym wyczuwał smród tchórzostwa? Co za różnica, przeciw komu staniemy razem do honorowej walki? Odpowiesz na wezwanie czy mnie opuścisz?

      Otworzyłem szeroko oczy. Stąpałem po niezbadanym terytorium. Nie dysponowałem władzą, która pozwoliłaby mi obiecać żółwiowi lojalność. Mogłem co najwyżej zalecić ludziom, żeby go zniszczyli.

      Vega przyglądał mi się z uniesionymi brwiami. Z pewnością zastanawiał się, jak ucieknę z pułapki, którą sam na siebie zastawiłem. To oczywiste, że jego zdaniem za dużo powiedziałem. I chyba miał rację.

      – Na Ziemi – odpowiedziałem Terrapinianinowi – nasza struktura dowodzenia jest nieco inna. Mamy władze cywilne. To taka jakby starszyzna. Oni decydują, które światy są naszymi przyjaciółmi, a które wrogami.

      – Odrażające – mruknął Urgh. – Od twojego gadania wywracają mi się oba żołądki. Jak tamci żałośni głupcy, którzy powierzyli ci jednostkę, mogą liczyć na to, że poskromią twojego ducha? Dowódca okrętu kosmicznego leci, dokąd zechce.

      – Nasz sposób rządzenia nie stawia tak mocno na indywidualizm – próbowałem wyjaśnić.

      – Przykuli cię łańcuchami do fotela dowódcy? Kontrolowane z daleka implanty rażą ci genitalia prądem? A może zagrozili, że wypatroszą twoje młode, jeśli…

      – Nic z tych rzeczy – zapewniłem Urgha, śmiejąc się nerwowo. – Źle mnie zrozumiałeś. Dowodzę okrętem, ale tylko jednym. Jeśli porozmawiam ze starszyzną, mogę liczyć na ich mądrość i błogosławieństwo. Jeżeli się zgodzą, dostaniesz większą pomoc. Wystarczy, że wytłumaczysz, w czym problem.

      Urgh milczał przez chwilę. Odniosłem wrażenie, że debatuje z innym terrapiniańskim oficerem. To samo działo się po naszej stronie łącza.

      – Sir? – powiedziała rudowłosa komandor, nachylając się do mnie. – Bruksela przysłuchuje się tej rozmowie. W żadnym wypadku nie jest pan upoważniony do wysłania choćby pojedynczego okrętu, nie wspominając o całej flocie.

      –


Скачать книгу