Sobotwór. Tess Gerritsen
się, by podnieść rower.
– Znałam odpowiedzi. Zabrakło mi tylko czasu. – Wyprostowała się i zobaczyła, że wpatruje się w jej bluzkę. W miejsce, gdzie odpadł guzik. Zaczerwieniła się i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Mam agrafkę – oznajmił.
– Co?
Sięgnął do kieszeni i wyjął agrafkę.
– Też zawsze gubię guziki. To trochę krępujące. Daj, pomogę ci.
Wstrzymała oddech, gdy dotknął jej bluzki. Z trudem opanowywała drżenie, kiedy wsunął palec pod materiał, żeby zapiąć agrafkę. Czy czuje, jak wali mi serce? – zastanawiała się. Czy wie, że kręci mi się w głowie, gdy czuję jego dotyk?
Kiedy się cofnął, odetchnęła głęboko. Spojrzała w dół i zauważyła, że jest skromnie zapięta pod szyją.
– Lepiej? – spytał.
– O tak! – Zamilkła, aby się opanować, po czym dodała z królewską godnością: – Dziękuję, Elijahu. Jesteś bardzo uczynny.
Milczeli przez chwilę. Słychać było krakanie wron, a jesienne liście wyglądały jak jasne płomienie, ogarniające gałęzie nad ich głowami.
– Mogłabyś mi w czymś pomóc, Alice? – spytał.
– W czym?
Och, co za głupia odpowiedź! Powinnaś powiedzieć: tak! Tak, zrobię dla ciebie wszystko, Elijahu Lank.
– Mam zadanie z biologii. Potrzebuję kogoś do pomocy i nie wiem, kogo innego mógłbym poprosić.
– Co to za zadanie?
– Pokażę ci. Musimy podjechać do mnie.
Do jego domu! Nigdy nie była u żadnego chłopaka.
Skinęła głową.
– Zostawię tylko u siebie książki.
Wyciągnął rower ze stojaka. Był niemal równie zużyty jak jej, z pordzewiałymi błotnikami i obłażącym siodełkiem. Przez ten stary rower polubiła go jeszcze bardziej. Pasujemy do siebie, pomyślała. Tony Curtis i ja.
Pojechali najpierw do jej domu. Nie zaprosiła go do środka. Wstydziła się starych mebli i farby obłażącej ze ścian. Wpadła tylko do środka, rzuciła torbę z książkami na kuchenny stół i wybiegła.
Niestety, Buddy, pies jej brata, także wyskoczył. Gdy wychodziła frontowymi drzwiami, przeleciał obok niej jak czarno-biała torpeda.
– Buddy! – krzyknęła. – Wracaj!
– Nie bardzo cię słucha, co? – zauważył Elijah.
– Bo to głupi pies. Buddy!
Kundel obejrzał się, machając ogonem, i pobiegł dalej drogą.
– Nieważne – powiedziała Alice. – Wróci do domu, jak będzie chciał. – Wsiadła na rower. – Gdzie mieszkasz?
– Przy Skyline Road. Byłaś tam kiedyś?
– Nie.
– Trzeba podjechać spory kawałek pod górę. Dasz radę?
Skinęła głową. Dla ciebie zrobię wszystko.
Oddalili się od jej domu. Miała nadzieję, że skręci w główną ulicę i miną sklep z napojami, gdzie dzieciaki szły zawsze po lekcjach słuchać szafy grającej i sączyć wodę sodową. Zobaczą, jak jedziemy razem, pomyślała. To dopiero dziewczyny będą miały o czym gadać. Alice i niebieskooki Elijah!
Ale nie pojechał z nią główną ulicą. Skręcił w Locust Lane, gdzie nie było prawie żadnych domów, tylko kilka zakładów i parking dla pracowników fabryki konserw. Trudno. Ale chociaż jechała z nim. Na tyle blisko, że widziała jego napięte uda i pośladki wsparte na siodełku.
Odwrócił głowę i jego czarne włosy rozwiały się na wietrze.
– Radzisz sobie, Alice?
– Tak. – Prawdę mówiąc, brakowało jej już tchu, bo wyjechali z miasta i zaczęli wspinaczkę pod górę. Elijah musiał jeździć tam rowerem codziennie, był więc przyzwyczajony. Pedałował niemal bez wysiłku. Jego nogi pracowały jak potężne tłoki. Ale Alice dyszała, naciskając mocno pedały. Dostrzegła kątem oka psa. Spojrzawszy w bok, zobaczyła, że Buddy ich goni. Był też wyraźnie zmęczony. Biegł z wysuniętym językiem, starając się za nimi nadążyć.
– Wracaj do domu!
– Co mówiłaś? – Elijah spojrzał na nią.
– To znów ten głupi pies – odparła zdyszana. – Cały czas za nami biegnie. W końcu…. się zgubi.
Skarciła Buddy’ego wzrokiem, ale on nadal biegł obok, głupio zadowolony. A leć sobie, pomyślała. Wykończ się. Co mnie to obchodzi.
Jechali dalej pod górę. Droga wiła się łagodnymi serpentynami. Wśród drzew migało chwilami daleko w dole Fox Harbor. W popołudniowym słońcu tafla wody przypominała lśniącą miedź. Potem drzewa przesłoniły wszystko i Alice widziała już tylko las, przybrany w olśniewające czerwone i pomarańczowe barwy. Kręta droga była przysypana liśćmi.
Kiedy Elijah w końcu się zatrzymał, Alice tak drżały z wysiłku nogi, że z trudem mogła stać. Buddy’ego nie było nigdzie widać. Miała nadzieję, że trafi do domu, bo nie zamierzała go szukać. Na pewno nie teraz, gdy Elijah stał obok i uśmiechał się do niej z błyskiem w oczach. Oparłszy rower o drzewo, zarzucił torbę z książkami na ramię.
– To gdzie jest twój dom? – spytała.
– Tam. – Wskazał na drogę, gdzie stała na słupku zardzewiała skrzynka na listy.
– Nie idziemy do ciebie?
– Nie. Moja kuzynka leży chora. Wymiotowała przez całą noc, więc lepiej tam nie wchodźmy. Zresztą robię doświadczenia tutaj, w lesie. Zostaw rower. Musimy kawałek przejść.
Oparła rower o drzewo, tuż obok jego i poszła za Elijahem. Nogi drżały jej jeszcze od jazdy pod górę. Zagłębili się w las. Drzewa rosły gęsto, a ziemię pokrywał gruby dywan liści. Podążała za nim dzielnie, oganiając się od komarów.
– Więc mieszka z tobą kuzynka? – spytała.
– Tak. Przyjechała do nas w zeszłym roku. Teraz już chyba zostanie. Nie ma się gdzie podziać.
– Twoi rodzice się na to zgadzają?
– Mam tylko ojca. Mama nie żyje.
– O… – Nie wiedziała, co odpowiedzieć. W końcu mruknęła po prostu „przykro mi”, ale chyba tego nie słyszał.
Zarośla gęstniały coraz bardziej i jeżyny drapały jej gołe nogi. Z trudem za nim nadążała. Popędził naprzód, zostawiając ją z sukienką zaczepioną o krzak jeżyn.
– Elijahu!
Nie odpowiedział. Szedł dalej, jak śmiały odkrywca, z przewieszoną przez ramię torbą.
– Zaczekaj!
– Chcesz to zobaczyć czy nie?
– Tak, ale…
– To chodź. – W jego głosie pojawił się ton zniecierpliwienia, który ją przestraszył. Stał w odległości paru metrów, patrząc na nią, i zauważyła, że zaciska pięści.
– W porządku – odparła potulnie. – Już idę.
Kilka metrów dalej wyłoniła się nagle polana. Alice ujrzała stare kamienne