Mara. Michał Kuźmiński

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
koszmar twórców reklam piwa, które nadają przed ważnymi meczami. Piękni i wysportowani, chociaż swojscy, trochę szorstcy, ale uśmiechnięci mężczyźni poklepują się w nich po plecach, wznosząc butelki, gdy ich idole pakują piłkę do bramki. Ogarnął go pusty śmiech, gdy pomyślał o tych pokrakach, których idole strzelali tylko samobóje. Z kieszeni wygrzebał zmięte banknoty.

      – Dzięki za wczoraj, Bosman.

      Postawny barman zgarnął pieniądze bez komentarza.

      – Nalej mi jeszcze jedno. Napiję się, zanim mnie chuj strzeli.

      Mężczyzna za kontuarem sięgnął po kufel. Wężyk był nieogolony, wyglądał nieświeżo i miał podkrążone oczy. Pochylił się, oparł łokciami o bar. Przymknął oczy, jakby próbował odpocząć, jakby zasłuchał się w szmer głosów, chociaż grdyka chodziła mu nerwowo.

      „...jak na mundialu, nawet z Murzynami nie dali rady... Ale mojej nie przegadasz... To zwykły złamas i frajer, a synek jeszcze lepszy... Wylewkę zrobię i ustawię takiego grilla, jak widziałem u nich... Nie wiem, to chyba wnuczka jego kupiła i przerabia na karingtona... Niedługo będę, kurwa, do tych krzaków dopłacał... No i chłopaki pojechali z nim trochę za ostro, to wszystko... Sami złodzieje... Kości, no przecież mówiłem, że kości...”

      W domu długo szperała po książkach w poszukiwaniu czegokolwiek przypominającego „kulturę nagich pochówków w środku niczego”, jak to ujął Bastian. Przeglądała opracowania dotyczące wczesnej słowiańszczyzny, wędrówek ludów, cofnęła się nawet do neolitu. Potem wzięła się do średniowiecza i wsi polskiej. Wszędzie znajdowała opisy rytuałów pogrzebowych, towarzyszących im wierzeń, przesądów i tradycji. Czyli to, czego braku szukała. O północy poddała się i poszła do łóżka. Kot dołączył do niej i zwinął się w kłębek na poduszce.

      Już odpływała w męczący półsen, kiedy pod kołdrę wślizgnął się ktoś jeszcze.

      – Przyjechałeś – wymamrotała, gdy wysupływał ją z piżamy.

      Zepchnięty z poduszki kot zasyczał, po czym ułożył się w nogach łóżka. Przylgnęli do siebie nagimi ciałami, ona rozgrzana ciepłem pościeli, on jeszcze z gęsią skórką po zimnym prysznicu. Instynktownie odnalazła policzkiem mostek Gerarda, wtuliła się weń, wsunęła stopy między jego stopy. Objął ją, przesunęła dłoń po jego plecach i zaczęła głaskać po łopatce, czując, jak jej ciało ogarnia znajome drżenie. Jego ramię zrobiło się ciężkie, a oddech głęboki i chrapliwy. Jeszcze tego brakowało, żeby chrapał.

      – Znudziłam ci się? – szepnęła.

      – Co? – Uniósł powieki.

      – Nie chcesz się ze mną kochać.

      – Ledwo żyję – westchnął. – Znowu siedzieliśmy nad projektem po godzinach, a potem chłopaki szli do knajpy. Wolałem im nie odmawiać kolejny raz, żeby nie było, że synuś szefa zadziera nosa. A jutro znowu od rana szychta.

      – To po co przyjechałeś?

      – Myślisz, że przyjeżdżam tu tylko po to, żeby cię posuwać?

      Nie lubiła, jak tak mówił.

      – Nie, nic, nieważne. – Pogładziła go po plecach. – Śpij. Ja też już zasypiałam.

      Wydało jej się, że zasnął w momencie, kiedy to mówiła. Przesunęła dłonią po jego karku, czując pod palcami napięte mięśnie. Wolała już tę fazę manii od fazy depresji, z którą zmagali się rok temu, ale jeśli będzie spalał się w takim tempie, to niedługo się zajeździ. Coś się w nim zmieniało, przepoczwarzało, a ona nie wiedziała, czy jej się to podoba. Z miotającego się rozpaczliwie studenta z problemami na jej oczach wykluwał się młody artysta, który doskonale wie, czego chce. Miała nadzieję, że w jego wizji znajdzie się miejsce dla niej.

      Już prawie zasypiała, gdy nagła myśl poderwała ją gwałtownie na łóżku.

      Ludzkie szczątki wydarte ziemi. Tak jak wtedy, przed kilku laty, w górach, w Dolinie Suchej Wody. Teraz to samo spotyka Bastiana.

      – Hm? – mruknął Gert.

      – Nic, nic. Śpij – szepnęła, układając się przy nim. – Coś mi się tylko przypomniało.

      Zamknęła oczy. To się dzieje znowu.

      *

      Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Sprawdził statystyki serwisu – odnotował niewielki wzrost odwiedzin na stronie, a dane geolokalizacyjne wskazały na Dąbrowę. Widocznie dobre wiadomości szybko się rozchodzą. Pościelił łóżko, ale się rozmyślił.

      Wyszedł na podwórko z puszką piwa. Sączył je, palił i czekał, aż w sąsiednich domach pogasną światła.

      Czekał. To była jego perspektywa na najbliższy czas. Czekanie. Na badania gruntu, na kolejne decyzje prokuratora, na informacje. O ile prokurator zechce mu cokolwiek łaskawie objawić. Przecież on, Bella czy ktokolwiek inny nie byli w tej sprawie stroną. Znał zasady, przerabiał to nie raz jako reporter śledczy. Zacznie się dobijać o pozwolenie wglądu do akt w trybie szczególnym, a prokurator będzie mu konsekwentnie odmawiał bez żadnego trybu.

      I tak to ma zostać? On tak ma zostać? To miejsce nigdy już nie będzie takie samo, a on nie dowie się nawet dlaczego?

      Nie. Nie ma mowy.

      Wrócił do domu, zabrał latarkę czołówkę. Ze sprzętu budowlańców pożyczył sobie łopatę.

      Księżyc oświetlał sad i rozgrzebaną ziemię. Bastian dopalił papierosa i wskoczył do wykopu. Wbił sztychówkę w kleisty grunt. Zdjął niezbyt głęboką warstwę wokół siebie, a potem pochylił się i w świetle latarki zaczął rozdrabniać grudy w palcach, aż z jego dłoni na dno wykopu nie spadło ostatnie ziarno piasku. Potem brał kolejną porcję. I kolejną.

      Zrzucił bluzę, gdy zrobiło mu się gorąco. Kopał i przesiewał w palcach ziemię, uważnie oglądając to, co zostało mu w dłoniach. Żwir. Kamyki. Grudy, które po rozbiciu okazywały się puste.

      Zanurzał się coraz głębiej, schodził w chłodną, zalaną trupim światłem księżyca, pachnącą ziemią czeluść. Klnąc przez zęby, metodycznie machał łopatą, pot kapał mu z czubka nosa. Kopał długo.

      Aż odrzucił łopatę. Krzyknął. Usiadł na dnie wykopu, wdychając bijący od ziemi chłód. Pokaleczonymi dłońmi sięgnął po papierosa. Nie miał już siły.

      Nie znalazł nic.

      *

      Lawirował wśród krzaków, zwinnie omijając kępy kolczastych krzewów, przeskakiwał wykroty i przeciskał się pod zwalonymi pniami. Skupiony na ściółce wzrok wynajdywał przesmyki między korzeniami. Z pyska kapała piana, serce waliło w szczupłej piersi. Ujadanie ogarów niosło się po lesie, daleko, lecz coraz bliżej, tubalne, zajadłe głosy, jak z piekła. Ale on jest szybszy. Zwinniejszy. On zna ten las, tu się urodził i wychował, a one są z daleka, nie znają tutejszych zapachów, skrzypnięć tutejszych drzew, miękkości tutejszej ziemi, koloru liści. A on wie, gdzie są takie jamy, gdzie go nie znajdą, gdzie będzie mógł zniknąć, przeczekać obławę.

      Nagle stanął, zastrzygł uszami. Do ujadania ogarów dołączyło coś jeszcze. Szczekanie. Swojskie szczekanie, znał je dobrze, gdy podchodził pod zabudowania. Wiejskie burki i azory. Nigdy się ich nie bał, bo co mu mogły zrobić, poza tym obchodzili się szerokim łukiem, on nie wchodził im w drogę ani one jemu. Szczekanie rozległo się bliżej, więc ruszył przed siebie długimi susami. Psy były już blisko, oglądając się, widział, jak trzęsą się paprocie, słyszał, jak trzaskają gałązki. Ale on jest szybszy. Zwinniejszy. Ucieknie. Ukryje się. Schowa.

      Zawył,


Скачать книгу