Mara. Michał Kuźmiński

Mara - Michał Kuźmiński


Скачать книгу
Czuć było rozgrzaną blachą i czymś butwiejącym. Światła wpadało tyle co przez świetlik w szczytowej ścianie. Zaczął od najdalszego kąta, gdzie spodziewał się najstarszych artefaktów. Znalazł popakowane numery „Rycerza Niepokalanej”, „Naszej Sprawy” i „Gościa Niedzielnego”. Był tam nawet „Mały Gość Niedzielny”, którego babcia kupowała dla niego. Kartkował go tylko, zły, że nie dostał komiksu z Kaczorem Donaldem. Dlaczego je tu odkładali? Nie chcieli palić w piecu Panem Jezusem i Najświętszą Panienką? Ale tym sposobem nakarmili nimi myszy.

      Dziwił się, jak mało zostało po dziadkach. A może to wcale nie powinno dziwić w świecie, gdzie nic się nie marnowało, gdzie rzeczy żyły swoim drugim i trzecim życiem, by skończyć w piecu, jeżeli nadawały się do spalenia. Jeśli coś lądowało na strychu, musiał to być skarb, z którym nie wiadomo, co zrobić, ale który jeszcze może się przydać. Znalazł zatłuszczoną książkę telefoniczną, która pojawiła się tutaj, kiedy u dziadków podłączono telefon. Została tu do końca. Nieużywaną szachownicę, jaką kupowało się w latach dziewięćdziesiątych u ruskich, pewnie czyjś nietrafiony prezent. Tarę do prania. Była bardzo stara, nadawałaby się do muzeum etnograficznego. Pomyślał, że mógłby dać ją Ance, może wymyśliliby dla niej z Gerardem jakieś ciekawe zastosowania. W pudełku znalazł chustkę na głowę. Też była stara i nadpruta w rogu.

      Stłumiony dźwięk dzwonka do drzwi zabrzmiał w zaduchu strychu jak głos z zaświatów. Bastian zbiegł na dół, wytarł dłonie w spodnie, rozmazał na czole pajęczyny, otworzył.

      – Wujek – kaszlnął – Marian?

      – Skoro mnie poznajesz, to aż tak się jeszcze nie zestarzałem. – Starszy pan rozłożył ramiona.

      Czy to przytyk, że tak długo się nie widzieli? – pomyślał Bastian. Wujek Marian był wystrojony jak do kościoła. Marynarka, trochę pożółkła biała koszula, spodnie w kantkę. Włosy miał zaczesane na pożyczkę, pachniał wodą kolońską. Wspierał się na lakierowanej laseczce z gałką. Wyjął z kieszeni chusteczkę i przetarł nią czoło.

      – Przepraszam, strych sprzątam – bąknął Bastian, zorientowawszy się, że jest od rana w tym samym wymiętym podkoszulku, który teraz śmierdział potem i kurzem. A to się znowu rodzinie zaprezentował. – Nic się wujo nie zmienił.

      – Wiele osób mi to mówi, szczególnie płci odmiennej. – Wuj Marian pokraśniał, w jego oczach rozbłysły figlarne iskierki.

      – Piwko? – Bastian szerzej otworzył drzwi, nie komentując tej odpowiedzi.

      – Nie, nie, ja tylko na chwilę. Zresztą widzę, że przychodzę nie w porę. Chciałem tylko wpaść, żeby powiedzieć „serwus” i rzucić okiem na dom rodzinny i gospodarkę.

      Starszy pan niespiesznie się odwrócił i spacerowym krokiem zaczął krążyć po podwórzu. Pogłaskał dłonią elewację, zastukał obcasem w kostkę brukową, zacmokał na widok splantowanego terenu między stodołą a domem.

      – Tu kiedyś stał sracz – wyjaśnił – a dzisiaj róże tu będą rosły. Nie jestem sentymentalny, choć powspominać można, nawet jest co. – Zachichotał. – Ale nie ma się co oglądać na przeszłość. Szczególnie że czasy były... hm... gówniane.

      Wuj nawijał z elokwencją, niczym magik wodząc rękami w powietrzu. Takiego go Bastian zapamiętał – czarodzieja potrafiącego rozładować każdą zwarzoną atmosferę przy świątecznym stole, rozlewającego karniaki, odgrywającego przed dzieciakami scenki z Czterech pancernych, rozdającego cukierki i prztyczki w nos. Wcale się nie zdziwił, kiedy stanęli nad wykopem i wuj nagle spoważniał.

      – A więc tu znaleźli te kości. – Urwał, jakby chciał, żeby Bastian kontynuował. Ten milczał, licząc na to, że wuj podejmie temat. – Dziwne, dziwne...

      – A wujo to się nie domyśla kto i co?

      – Może to jeszcze z rabacji? – Marian rozłożył ręce. – Jak znajdziesz na tym strychu kosę albo piłę – puścił do Bastiana oko – to nie ruszaj, bo mogą być odciski palców.

      Bastian skrzywił się, zamiast się uśmiechnąć.

      – A wojna? – rzucił. – Nie wie wujo, co tu się działo w czasie wojny?

      – O, wojna! – Marian podniósł palec, a Bastian zamarł w oczekiwaniu. – We wojnę to ja ssałem cyca i ładowałem w pieluchę, cudowne czasy! Szkoda tylko, że nic nie pamiętam.

      – Na pewno nie chce wujo wejść na piwko? – zapytał Bastian. Czuł, że kręcą się w kółko i niczego się od Mariana nie dowie.

      – Nie, będę uciekał. – Wuj wygładził koszulę, jakby niezadowolony, że Bastian nie chciał się z nim bawić. – Do Tarnowa muszę wracać na wieczór. – Chrząknął znacząco. – Ale dawaj znać, jakbyście się czegoś o tych kościach dowiedzieli, dobrze? – dodał, już całkiem serio. – To w końcu też był mój dom.

      Bastian odprowadził go do bramy. Wuj trajkotał, że słyszał o jakimś wypadku na trasie do Szczucina, ale Bastian prawie go nie słuchał. Pokiwał głową, że straszne, pozwolił się poklepać po ramieniu, ciesząc się, że nie dostał prztyczka w nos. Wuj oddalił się tanecznym krokiem, a on wrócił do domu, zły i smutny z niewiadomego powodu.

      Beżowy budynek pysznił się portykiem ogrodzonym kutymi tralkami i wspartym na białych kolumnach. Blachodachówka lśniła nowością, okna były przysłonięte wertykalami. To mogłaby być restauracja specjalizująca się w piersi z kurczaka à la schabowy z różyczką z pomarańczy albo hotelik żyjący z chrzcin i wesel. Ale monumentalne lakierowane litery na fasadzie nie pozostawiały wątpliwości: Zakład Pogrzebowy „Ultima”.

      Srebrna toyota yaris zaparkowała przed portykiem. Na schodach zastukały obcasy. Prokurator Franz nie musiała się przedstawiać. Choć w Dąbrowie pracowała krótko, to właściciel, który otworzył jej drzwi, już zdążył się z nią zapoznać. Bez zbędnych pytań poprowadził ją przez ekspozycję trumien na tyły budynku, do kostnicy.

      Białe, wyłożone kafelkami wnętrze było zalane światłem jarzeniówek. Przedsiębiorca pogrzebowy pociągnął za skobel drzwi lodówki, wysunął ze środka wózek ze stali nierdzewnej i odsunął się ruchem tak dyskretnym, jak potrafią tylko przedsiębiorcy pogrzebowi.

      Na srebrzystej tafli ze stali spoczywał Władysław Wężyk. Skręcony w nieludzkiej pozie utrwalonej przez rigor mortis, zdawał się wciąż wić z bólu. Nogi miał ugięte w stronę przeciwną, niż skierowany był jego tułów, zapadnięty gwałtownie pod ubraniem na piersi, przez którą przetoczyły się koła. Lewe ramię spoczywało obok głowy zwróconej mocno w lewo. Prawe stężało uniesione ponad powierzchnią wózka, co wraz z zaciśniętymi kurczowo palcami potęgowało wrażenie, że denat jeszcze nie przeszedł na drugą stronę, jeszcze nie jest do końca martwy.

      Jeszcze ma coś do powiedzenia, pomyślała prokurator Franz. Odkąd zobaczyła go w worku na zwłoki, nie dawał jej spokoju. Pochyliła się nad ciałem, od którego wciąż biła woń alkoholu. Musiał go wypić hektolitr. Może nawet nie poczuł, co go spotkało.

      Zmarszczyła brwi, uważniej przyglądając się twarzy zmarłego. Nos, górna warga i powieki już powoli czerniały. Skrzepnięta krew formowała zacieki idące od rozbitego łuku brwiowego, krupiła się pod nosem i na podbródku, czerniła się na zębach widocznych pomiędzy napiętymi wargami. Potężne krwawe podbiegnięcie rozlewało się na lewej połowie twarzy, gdzie na kości policzkowej wyrosła opuchlizna. Opuchnięta była też prawa powieka.

      Prokurator Franz przyjrzała się zmiażdżonej piersi. Popatrzyła na zaciśniętą pięść zmarłego. Sięgnęła po rękawiczkę. Ujęła zastygłą dłoń Wężyka i odwróciła. Skupiła się na otarciach na kłykciach i skrzepniętej krwi pod paznokciami.


Скачать книгу