Harmonia zbrodni. Aleksandra Marinina
śmiechu.
Nikomu nie jestem potrzebny, myślał ze smutkiem. Matce zawsze przeszkadzałem, szukała tylko okazji, żeby się mnie pozbyć. A teraz przestałem być potrzebny Artiomowi. Woli tę babę z milicji, poświęca jej więcej uwagi niż mnie. Dlaczego jestem taki pechowy?
W kuchni pojawił się jeden z gości. Denis wiedział, że nazywa się Wołodia i pracuje razem z matką w DEZ-ie[4].
– Nudzisz się? – zainteresował się.
– Nie – odparł Denis spokojnie. – Wcale.
– Może dziabniesz jednego, co? Jesteś już dorosły, wypijmy razem, po męsku.
– Nie chcę, niech się pan odczepi – odparował Denis.
– Jak to „odczepi”? – oburzył się gość. – Jak ty rozmawiasz ze starszymi? Alewtina! – wrzasnął. – Chodź no tutaj i przywołaj do porządku swojego gówniarza! Na co on sobie pozwala?
Matka natychmiast wypadła z pokoju, potykając się o własne nogi.
– Co się stało? Jak ty się zachowujesz, synu?
Denisa ubodło, że matka nawet nie chciała wiedzieć, co się wydarzyło, tylko od razu zaczęła go oskarżać. No tak, nikomu nie jest potrzebny, wszystkim zawadza, jak stara porzucona lalka z oderwanymi nogami. Dla matki na pierwszym miejscu są jej faceci i codzienne libacje, dla Artioma – Kamieńska. A co z nim, z Denisem?
– Idźcie wszyscy do diabła!
Zerwał się z miejsca i rzucił do wyjścia. Gdy znalazł się na ulicy, wolno ruszył w stronę skrzyżowania. No i co dalej? Dokąd pójdzie? Komu jest teraz potrzebny?
W gardle czuł ucisk, który nie pozwalał oddychać, myśleć, a nawet iść. Było jeszcze całkiem jasno, w czerwcu zmierzch zapadał późno, więc Denis miał wrażenie, że wszyscy przechodnie widzą jego stan i śmieją się z niego, niepotrzebnego i niekochanego. Nigdy przedtem nie zaznał takiego smutku i nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Czy odtąd straszliwy ciężar będzie bez przerwy przygniatał mu serce, a radość i chęć do życia już nie powrócą?
W pewnej chwili przestał cokolwiek widzieć, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Dlaczego płaczesz? – Usłyszał czyjś głos i dopiero wtedy zauważył, że oczy przesłaniają mu łzy.
Chciał wytrzeć twarz, ale silna ręka ścisnęła go za nadgarstek. Denis usiłował się wyrwać, ale ręka go nie puszczała.
– Czego pan chce? – Chlipnął jak małe dziecko.
– Niczego. Ale mogę ci pomóc. Chcesz? Nawet nie zapytam, kto ci wyrządził przykrość i dlaczego płaczesz, zamiast tego sprawię, że przestaniesz płakać i znowu zaczniesz się cieszyć.
W końcu Denis powstrzymał łzy i odzyskał zdolność widzenia. Przed nim stał niesłychanie chudy, niezgrabny chłopak w okularach z grubymi szkłami.
– Próbujesz wcisnąć mi prochy? – zapytał podejrzliwie.
Rodzice Artioma tysiące razy ostrzegali chłopców przed takimi „pomagierami”, którzy niby wyciągają pomocną dłoń w trudnej chwili, a później uzależniają od dragów i koniec, wszystko przepadło. Denis wykuł tę lekcję na blachę. Bardzo się martwił o swoją przyszłość. Niepokój ogarnął go już w dzieciństwie, kiedy to matka na jego oczach oddała do domu dziecka najpierw młodszego braciszka, a później siostrzyczkę. Oboje cierpieli na zespół Downa, ale Denis nie miał żadnych wątpliwości, że było to bezpośrednim rezultatem rozwiązłego stylu życia, jaki prowadziła ich matka. Każdego dnia dziękował losowi za to, że zdążył się urodzić wcześniej, zanim matka na dobre przepiła swoje zdrowie, i starał się zrobić wszystko, żeby nie powtórzyć jej drogi: dobrze się uczyć, zdobywać wiedzę, dostać się na studia i własnymi rękami ukształtować swoje życie. Wyrwać się z zaklętego, zamkniętego kręgu, w którym nadużywający alkoholu rodzice płodzą dzieci, one zaś rosną bez nadzoru, nie uczą się, nie znajdują swojego miejsca i w końcu też zaczynają pić i płodzić dzieci… W rodzinie Bażenowów pili wszyscy: dziadek matki, jej ojciec, ona sama, nie mówiąc już o tamtym przypadkowym facecie, który został jego ojcem. Denis robił wszystko, co tylko podsunął mu jego dziecięcy umysł, żeby się nie stoczyć i do czegoś dojść. Słowo „narkotyki” naprawdę go przerażało, bo stanowiło zagrożenie dla tego, co z tak ogromnym trudem osiągnął przez wszystkie lata.
– Prochy? – Chłopak w okularach nie krył zdumienia. – Nie, niby po co? Jest coś lepszego.
– Co? – zapytał Denis nieufnie.
– Klucz.
– Jaki klucz? Od mieszkania, w którym są pieniądze?
– Od ciebie. Od twojej duszy i twojego umysłu. Jest sposób, dzięki któremu zapanujesz nad sobą i nigdy nie będziesz płakał, jeśli sam tego nie zechcesz. Jesteś zainteresowany?
– Nie chodzi o tabletki? – Denisa nie opuszczały wątpliwości.
Choć właściwie i tak nie ma gdzie się podziać. Artiom już na niego nie czeka, a w domu jest zbędny i niemile widziany. Może naprawdę powinien posłuchać?
– Nie, nie mówię o tabletkach. Jeżeli masz pół godziny, pokażę ci najprostsze rzeczy, żebyś wyrobił sobie ogólne pojęcie. No więc jak?
– W porządku, pokaż – ustąpił Denis bez entuzjazmu.
– Wobec tego chodźmy gdzieś…
– Gdzie? – Denis znowu się zaniepokoił. – Nigdzie nie pójdę.
– Nie bój się! – Chłopak się roześmiał. – Nie ciągnę cię przecież do mieszkania. Możemy poćwiczyć tutaj, ale pełno tu przechodniów. Będziesz czuł się niezręcznie. O, tam jest skwer, to dobre miejsce.
Skwer może być, uznał Denis. Za rogiem, na skrzyżowaniu, jest kabina milicjanta kierującego ruchem, w razie czego wezwę go na pomoc.
Gdy dotarli do skweru, Denis od razu opadł na ławkę.
– No to pokaż swój klucz.
– Coś się tak rozsiadł? – Chłopak w okularach zapytał kpiąco. – Myślisz, że będziesz sobie siedział, a ja ci zdradzę tajemnice świata? Nic z tego. Wstawaj.
– Po co?
– Wstawaj, wstawaj. Każda pożyteczna sprawa wymaga wysiłku. Wstań i zrób rozgrzewkę.
– Jaką rozgrzewkę? – Denis się zmieszał.
– Zwyczajną. Skłony, rozciągania, przysiady. Jak na lekcji wychowania fizycznego.
– Po co?
– Chcesz dostać klucz czy nie? Więc rób, co mówię.
No cóż, w rozgrzewce nie było niczego złego ani niebezpiecznego. Denis wstał i z ociąganiem wykonał parę ćwiczeń.
– A teraz stań prosto, wyciągnij ręce przed siebie i się skoncentruj. Wyobraź sobie, że rozkładasz ręce na boki jak skrzydła.
– Po co? – znowu zapytał Denis.
– Nie pytaj, tylko rób, jeśli chcesz sobie pomóc. Staraj się jednak nie poruszać rękami. To ruchy ideomotoryczne, na wpół automatyczne. Myśl o tym intensywnie, nawet każ im się rozłożyć, ale nie napinaj mięśni.
Denis wyciągnął ręce przed siebie i spróbował się skupić. Ręce nie poruszyły się ani o milimetr.
– I co dalej? – zapytał z niezadowoleniem.
– Nic. Stój i każ rękom, żeby rozłożyły się na boki.
– Nie