Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska
się! To była minispódnica w kolorze seledynowej lamperii z ubikacji, wykończona brązową koronką, jak rozmokła deska sedesowa! Coś podobnego widziałam przelotnie w MTV na dającej koncert, obrzydliwie hipermodnej, cycatej dwunastolatce! Wzięłam oddech…
– Nie za krótką masz tę spódniczkę, mamo?
– Kotku! – Poklepała się po udzie. – Nogi starzeją się ostatnie, trzeba pokazywać to, co ma się ładne! Póki jeszcze można! – Zaśmiała się, jak na Wigilię, swój wiek i mój gust zdecydowanie za frywolnie.
– A nie za bardzo ta spódniczka, eeee… koronkowa?
– To naprawdę wspaniale, że koronki znów wróciły do łask, że w całym tym bezguściu i rozwydrzeniu człowiek jeszcze może znaleźć prawdziwe piękno! Widziałam w telewizji na koncercie jakiejś młodej piosenkarki – ciągnęła w zachwycie moja gustowna i nierozwydrzona matka.
I pewnie wykład trwałby dłużej, gdyby w salonie nie pojawili się Marek z Oksaną. Dopiero gdy weszli, uświadomiłam sobie, że faktycznie ich tu nie było, że ich tu… dość długo nie było… że ich tu nie było za długo! Rzut okiem i… nie, caryca nie była rozmazana ani krzywo zapięta, a mój mąż… nadstawiłam ucha… nie, nie próbował ukryć nierównego oddechu. A jednak przez cały wieczór nie mogłam przestać o tym myśleć; no, może przez pół, bo potem przecież wybuchła absolutna bomba. Tymczasem nachyliłam się w stronę Oksany.
– Ależ nie musisz z nami siedzieć. – Uśmiechnęłam się do nianiogosposi, jakbyśmy zasiedli do stypy. – Wiemy, że twoje prawosławne święta będą trochę później – modulowałam głos z sacharynowego na cukrzany i z cukrzanego na miodowy – więc nie ma potrzeby, byś tu się z nami nudziła!
– No, ale… gdzie miałaby pójść? – spytał Marek.
Gdyby spytała moja matka albo Michaś… lecz spytał Marek. Więc, choć miał absolutną rację, wybąkałam:
– Nie wiem, może niech sobie odpocznie… w wannie…
– Ja już wykompała sia. – Caryca zachichotała.
No to jeszcze raz, w końcu od czystego głowa nie boli! – miałam już na końcu języka. Nie boli? Właśnie mnie rozbolała, na wszystkich frontach. Zwłaszcza że Marek dyplomatycznie zmienił temat, chwytając za talerz z opłatkiem.
– Bezglutenowy?
– Bez, ale z kwasem siarkowym – zażartowałam, nie żartując. To się nazywa „myślenie życzeniowe”.
Marek podawał opłatek.
– Nein, danke, jestem agnostykiem – podziękował Michaś. – I mam nadzieję, Mutti, że nie podasz ohydnego karpfena!
– Czego? Karpia? – zdziwiłam się, spoglądając, czy aby moja matka nie ma gdzieś pod tą koronką zbunkrowanego termosu ze swoją wigilijną rybką.
– Jawohl! Karpfen!
– Michaś, przestań! – obsztorcowałam go.
– Przestań, przestań! Jawohl! – pisnęła jak papuga Julka.
Prawda, przy stole była przecież jeszcze moja córka, siedząca od dawna tak cichutko, bo… właśnie kończyła ozdabiać flamastrem nasz najcenniejszy, świąteczny, prapolski obrus, ma się rozumieć, haftowany „polski len”.
– Aniołki! – Odwinęła mi róg obrusa, by z zachwytem zademonstrować anielską, niespieralną Guernicę.
– Zuperrrr! – warknął Michał jak rodowity Aryjczyk czystej krwi.
– Co ty ostatnio z tym niemieckim? – zainteresował się wreszcie mój mąż.
– Ich bin ein Berliner!
– Puknij się w głowę! – mówiłam do syna, ale jednocześnie dzieliłam się opłatkiem z matką, więc wyszło, jakbym to jej życzyła „puknij się w głowę”, co zresztą nie było takie niezgodne z prawdą, mimo że jeszcze nic nie wiedziałam…
Dziwne to: od lat dzieliliśmy się opłatkiem, ale bez słów, bez życzeń, jakby było oczywiste, że życzymy sobie jak najlepiej. Dziś nie wydało mi się to takie oczywiste… Marek podał mi swój opłatek do ułamania i uśmiechnął się czarująco; odpowiedziałam pięknym za nadobne i zaraz pożałowałam swej naduprzejmości, bo Oksanę obdarzył podobnym uśmiechem. Zaraz, zaraz, czy to aby nie było nielegalne, że caryca też dzieli się opłatkiem, choć to nie jej carskie, prawosławne święta? Grzesznica grzeszyła nawet przy wigilijnym stole, przy którym wciąż była mowa o naszych… raz wrogach, raz przyjaciołach, ale żeby ich nie mieć pod bokiem, musielibyśmy się wynieść na Madagaskar, bo nie na Majorkę, zniemczoną jak kradzione przez Hitlera słowiańskie blondaski.
– Wszyscy jesteśmy Niemcami! – Michaś zaryzykował dyskusyjną tezę. – A ten Tannenbaum to niby skąd? Niemiecka kultura. – Wskazał ozdobionego drapaka.
– Z pobliskiego placu, synku. – Ustawiałam go do pionu, jak umiałam, myśląc, że to raczej przykład na kompletny brak kultury wizualnej mego męża, choć nie powiem, po liftingu choinka była nawet do przyjęcia. – Prawdziwa polska choinka, koksem pędzona!
– Koksem?! – Michaś wyraźnie zastrzygł uszami.
– Chcę moje kluski, z keczupem! – ogłosiła Julka koszmarnym, płaczliwym tonem, za jaki chętnie zdzieliłabym ją ością leżącą już na talerzu doktor Dziubak-Kalińskiej.
Bo, od słowa do słowa – jednak jedliśmy, trochę na dziko, nie po kolei, co kto tam sobie wziął, na zimno i na ciepło, ponieważ caryca zreflektowała się i w zamian za zaproszenie do stołu raz i drugi podniosła opięte cztery litery, by łaskawie przynieść z kuchni to, co się grzało. Moją matkę najbardziej jednak obchodziło wino.
– Jak sądzicie, czy mszalne ma mniej kalorii? – Poprawiała na brzuchu spódnicę, której prawie nie było, i raz po raz sięgała po dopełniany przez Marka kieliszek.
– Nie sądzę, a procentowo na pewno mocniejsze, inaczej nie opowiadaliby w kościołach tylu głupstw – wypsnęło mi się, choć mąż spojrzał na mnie błagalnie, a zarazem ostrzegawczo.
Fakt, oboje wiedzieliśmy, czym pachnie taka opinia, i nie był to zapach majowego bzu. A jednak, o dziwo, pani doktor, teraz nieoczekiwanie dzidzipudło od zwierzątek, a przy okazji moja matka, nie podjęła tematu.
– Pyszny śledzik. – Wolałam dmuchać na zimne i wskazałam dość freestylowo posiekaną cebulę z dodatkiem czegoś à la matias.
– No, sorry, Mutti, wiesz, że ryb nie jadam!
– Dziecko, wiesz, ile ten śledź ma kalorii?! – zawołała do mnie skonfundowana rodzicielka, wychylając kolejny toast bez toastu, całkiem jakby ktoś puścił od tyłu biblijny film i Pan Jezus zamieniał jej to wino znowu w wodę.
– I jeszcze ta śmietana! – Marek aż się wzdrygnął. – Nabiału to w ogóle nie powinno się jeść!
– U nas, w Ukrainie, to jemy biełuju bułku s masłom i s ikrom… – wtrąciła się Oksana.
No proszę, jakie carskie zachcianki!
– Kawior? Czyżby? A ja czytałam, że jecie sałatkę z kartofli i z boczku, zmieszaną z majonezem… – dodałam, mając w pamięci misternie pokrojoną wiedeńską Kartoffelsalad.
Marek przerwał mi dyskretnym kopnięciem pod stołem i zaproponował rozdanie prezentów.
– Tak, tak! – Julka już biegła pod drapak, zwany czasem „tannebaumem”, i nie było siły, aby ją zatrzymać.
Z mojego umundurowanego syna też wyszło dziecko i rzucił się pod drzewko za siostrą. Po chwili oboje wylecieli z salonu uskrzydleni, ona z lalką wielkości pomnika papieża (wyfruwając,