Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska
ciebie jest pod choinką. – Uśmiechnął się do Oksany.
Po chwili tort wylądował na stole, a nasza niania, a czasem trochę gosposia rozpakowywała małe pudełeczko.
– Spasiba! – zaszczebiotała, wpinając w uszy eleganckie kolczyki.
Zaraz, zaraz… czy to aby nie były te kolczyki, które Marek kupił dla mnie w Mediolanie, nie pamiętając, że nie mam i nie zamierzam mieć przekłutych uszu? Te, które mu, obrażona za ten brak pamięci, oddałam? Jakby mi ktoś dał w pysk. Ale zachowałam zimną krew i żeby zagłuszyć czymś wewnętrzny dygot, wzięłam do ręki odłożoną przez niego książkę. „Gdy pani nie ma w domu, zdarza się czasem, że zostaje pan i służąca albo niania, a wtedy”… Miałam wrażenie, jak gdybym cały ten stojący koło mnie torcik makowy właśnie dała sobie w żyłę.
– Mamo, na ile jesteś w swoich książkach tym… wampirem, który wysysa treści ze swego otoczenia?
– Daj spokój, nie męcz już mamy. – Marek zrobił się nerwowo troskliwy; czyżby nie chciał, by coś jeszcze powiedziała? – Przecież jeszcze jest prezent dla ciebie! – Zaśmiał się dziwnie sztucznie i wybiegł z salonu, by po chwili wepchać do środka wielki, składany… wózek na zakupy!
– Nie będziesz już musiała nosić tych stu ton! Widzisz, jak wcelowałem z prezentem! – Aż się zaświecił od samozadowolenia, idiota.
– Spasiba. – Uśmiechnęłam się najczulej, jak teraz umiałam.
Pani domu za odpowiedni prezent powiedziałaby „dziękuję”. „Spasiba” od lat mówiły u nas tylko panie do wszelkiej pomocy. I tak się teraz poczułam. Do pomocy. Tylko komu? Matka miała pornoksiążki, Julka swoją Lolę, Michaś szwabskich narodowców, a Marek zakolczykowaną Oksanę. Wstałam, dopadając nieszczęsnego wózka jak hulajnogi. Rozpędziłam się i po sekundzie byłam w kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi.
SŁUGA PRAWDY
To, co opanowało mnie w kuchni, trudno byłoby jednoznacznie zdiagnozować. Coś między globus histericus a wkurwus pospolitus. Sprezentowany wózek przydał mi się od razu: zatarasowałam nim drzwi od środka i z nikim nie zamierzałam rozmawiać. To znaczy zamierzałam, ze wszystkimi po kolei, lecz nie teraz. Głucha na prośby (Julka), groźby (Marek, że wywali te drzwi), płacz (Oksana, ale dlaczego?), cmokania z dezaprobaty (matka potrafi cmokać wyjątkowo głośno) oraz niestosowne żarty Michasia (Mutti, aufmachen und Hände hoch!), wyczekałam, aż towarzystwo się rozjedzie, rozejdzie i roześpi, po czym z całkiem pełną butelką wina przemknęłam się na sofę w salonie.
Myślałam, że mnie to uśpi, ale tylko coraz więcej myślałam, myślałam i myślałam, więc nawet wino nie pozwoliło mi na sen. A gdy już nic nie mogłam wymyślić, sięgnęłam po nieszczęsną książkę matki, leżała przecież koło mnie na stole, całkiem jak ja, pośród niezebranych talerzy z resztkami jedzenia, nieopodal choinki, udającej, że jest naturalnie piękna, choć tak naprawdę to przecież drapak z dobitymi na ścisk w sztucznie zrobione dziury gałęziami… Czy nie taka właśnie była nasza rodzinna rzeczywistość? Udawana i wiecznie coś udająca, tak naturalnie piękna jak usta Michelle Pfeiffer, obecnie dokładnie w kształcie sofy, na której nijak nie byłam w stanie się zdrzemnąć. Otworzyłam więc gdzieś w środku nowy bestseller mamusi i od razu zostałam dobita na ścisk.
Na podzamczu ulokowały się stragany z rękodziełem okolicznych artystów. Dariusz, który sam wyglądał jak pan na zamku, przechadzał się właśnie z córeczką po jarmarku.
– Tatusiu, kup mi tę piękną lalę – poprosiła mała, ale wzrok Dariusza zatrzymał się na zgoła czym innym, bowiem na wyrobach z Koniakowa.
– Co to jest? – spytał sprzedawczynię koniakarkę.
– To są, proszę wielmożnego pana, kostiumy bikini, te dwa trójkąciki to góra, jeden to dół.
– Aha – odpowiedział Dariusz zamyślony. – To biorę ten jeden trójkąt.
– Pewnie dla pięknej mamusi tej ślicznej dziewczynki? – zagadnęła sprzedawczyni.
– To niech pozostanie moją tajemnicą – odpowiedział Dariusz, jeszcze głębiej zamyślony.
O czymże tak myślał, gdy dyskretnie wsuwał do kieszeni małą paczuszkę? To się jeszcze okaże…
Kiedy się okaże? Właśnie się okazało! Dżizas, co to za szmira! Wielmożny Dariusz na podzamczu? Chyba gorzej niż masażysta na podbrzuszu? Nobel-skobel, do nałożenia na zwoje mózgowe temu, kto to wymyślił i w finezyjny sposób opisał. Czyli mojej matce. Trędowata ze swoim „Rasa szła przed nim i za nim”, czy jakoś tak, to ponadczasowe arcydzieło!
– Jakie piękne stringi! – Luba zaprezentowała się kochankowi w całej krasie i w stringach.
– Zaraz je zerwę z twojej seksownej dupki – sapał Dariusz, czując napływającą do pachwin gorącą krew.
Ja także poczułam gorącą krew. Wszędzie, tylko nie w pachwinach! Stringi z Koniakowa? Co za tandeta! Oksana ma takie stringi, czerwone jak flaga radziecka! A ta, w jakim ma kolorze? Przeleciałam wzrokiem następny akapit, trafiając na zdanie jak w środek tarczy:
– „Moi stringi krasnyje, krasawyje”… – nuciła w trakcie gry wstępnej Luba, podczas gdy Dariusz zębami pokonywał ostatnią przeszkodę z malinowego kordonka.
To nie było ponadczasowe arcydzieło, bo rozgrywało się teraz. I tu! Być może za każdym razem, gdy pani, czyli mnie, nie było w domu… Bo skąd matka wytrzasnęła te stringi? Z szafy Oksany? I kto jej mógł coś podobnego kupić, skoro latał po płyn do kąpieli, a potem podarował kolczyki?! Dariusz? Darek-Marek? Lubie-Oksanie? No nie! A ostatnią przeszkodą do popełnienia malowniczego, podwójnego morderstwa nad ranem pierwszego dnia świąt były dwie ściany: po lewej, za którą spał właśnie mój mąż, i trochę dalej, po prawej, gdzie spała Oksana. Jeżeli spała u siebie, prawdopodobnie do podwójnego zabójstwa wystarczy mi tylko skok za lewą ścianę, może leżą tam sobie w najlepsze razem, a ona nuci pod nosem Moi stringi krasnyje, krasawyje…
Sięgnęłam po kieliszek. Było we mnie coś takiego, co przez całe życie ratowało mi tyłek, obłęd, ale kontrolowany, co oznacza, że jeśli robiłam z siebie idiotkę, to najwyżej do połowy. Przydatna cecha charakteru, żeby nie wpaść w takie szambo, z jakiego już się nie podniesiesz. Zawsze dzięki temu zostawało mi przynajmniej pół twarzy, to lepsze, rzecz jasna, z lewym profilem, jak ściana, za którą zapewne oni teraz… A jednak nie poderwałam się z sofy od razu, zbierając po drodze ze stołu wszystkie pozostałe noże, tylko cisnęłam książkę na podłogę, położyłam się na wznak i gapiąc się w sufit, wyrównywałam oddech. Magda, zastanów się dobrze, może to jednak nie tak, a zadźganych nikt nie wskrzesi, nawet matka, która chyba przestała wierzyć w Zmartwychwstanie, skoro zaczęła pisać podniecająco doczesne pornosy. I pozbawiłabym ojca własną córkę…
Mój kontrolowany obłęd miał jednak i minus: wyskakując z sofy jak z procy i dźgając ich na oślep, niczym jakaś Kubka Rozpruwaczka, zrobiłabym to w afekcie, więc sąd mógł mnie nawet uniewinnić, a z pewnością zmniejszyć wyrok. Teraz, na chłodno, dźgałabym inaczej; już ci sądowi macherzy mają swoje sposoby, by zmierzyć i zważyć, ile wściekłości miała w sobie zabójczyni w chwili popełniania niecnego, choć najsprawiedliwszego czynu. W ten sposób nie wyszłabym już z pudła nigdy; żaden afekt, orzekliby, morderstwo z premedytacją, zimną jak ohydna galaretka z nóżek! I nawet paczki by mi nikt nie przyniósł. Pozbawiona ojca Julka przecież wypięłaby się na mnie na zawsze, a moja matka ma klaustrofobię, odpada.
Ostatnią deską ratunku pozostałby Piotruś, ale mój brat w drodze do mojej celi niechybnie zatrzymywałby się na coś więcej niż flirty z wytatuowanymi bestiami płci tej samej, napalonymi na każdy możliwy otworek, i nigdy by