Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska

Majorka w niebieskich migdałach - Anna Klara Majewska


Скачать книгу
śpieszy, ale dokąd?

      – Nie jesteś ani kotem, ani jego właścicielem. – Nieprzyjemnie cmoknęła po swojemu.

      – Zdradzoną żoną jestem, mamo! A ty mi nie chcesz pomóc!

      – Kochanie, w głowie artysty kłębią się różne pomysły, coś zobaczy, coś zmyśli, czasem coś ważnego przemyci w swej bezcennej prozie…

      Gadała tak ze trzy minuty, trzy minuty o niczym, mistrzostwo świata, byłaby genialnym politykiem, artystka się znalazła, blebleble, Sfinks od bzykania w Ciechocinku… I była w tym bleblaniu nieugięta.

      – Dolać ci wody?

      Faktycznie, plułam już fusami, kawa po turecku to małe piwo, matka podawała kawę po truskawiecku, szit wyjątkowy i zafusiony na amen!

      – Nie, dziękuję…

      – To ja sobie doleję… Poczekaj tu na mnie, mam w kuchni straszny bałagan.

      Gdy poszła, pomyślałam, że może podarowała mi tę książkę, bym sama odkryła, co jest grane, chcąc mnie naprowadzić… Czyżby potrafiła być tak subtelna? Ale to nam ją podarowała, nie mnie, więc może chciała też dać do zrozumienia Markowi, że jego romans widać, żeby skończył już z tą Lubą, łamane przez Oksaną… Mimowolnie wgapiona w dno szklanki, usiłowałam coś wywróżyć z kawowych fusów. Układały się w stringi, jak pragnę zdrowia, a obok były takie jakby karbowane… kolczyki! Mediolańskie, kręcone kolczyki! A z tych wyplutych ukleiło się, tak, to było przyrodzenie mego męża, poznałabym je wszędzie i w każdej postaci!

      – Mamo! – Wstałam i pobiegłam za nią, popychając przymknięte kuchenne drzwi. – Błagam cię! Musisz mi powie…

      Pod półeczką z ryżem i makaronem, na ulubionym taborecie ojca, w jego niepowtarzalnej błękitnej koszuli w dyskretne warkoczyki i w niepodrabialnych góralskich kapciach, przywiezionych z Karpacza około roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego, siedział… młody Banderas, gdyby ten prawdziwy był arabski jak meczet.

      – Dzińdobzi – wymamrotał, pokazując w uśmiechu zęby; wielkie, białe klawisze fortepianu.

      – Dżińdobzi – powtórzyłam za nim.

      – Miałaś nie wcho… – Matka zrobiła minę, jakby za Masażystę właśnie dostała Nobla i musiała nagle udzielić wywiadu „Vanity Fair”.

      – Ale weszłam… Kto to?

      – To? – Spojrzała na niego i na mnie, jak gdyby w kuchni siedziało na taboretach ojca jeszcze pięciu innych arabskich Banderasów.

      – Abdul Haqq – przedstawiając się, skinął głową.

      – To znaczy Sługa Prawdy – oświadczyła matka.

      – Ale… kto to?!

      – Kto to, kto to… Człowiek, z Libii, mój uchodźca! – I zalotnie poczochrała go po włosach!

      – Ale… skąd go wytrzasnęł…

      – Z targu, choinki sprzedawał.

      – W Libii?

      Sługa Prawdy z dystynkcją znowu skinął głową.

      – I… co dalej? – wydukałam.

      – Z czym? – zdziwiła się matka.

      – Ze wszystkim! – prawie wyśpiewałam, czując jak to WSZYSTKO podchodzi mi do gardła i zaraz spłynie histeryczną fontanną łez. – Z moim małżeństwem! Z twoimi pornosami! Z góralskimi kapciami taty! Z ojczyzną tego kapłana prawdyyyyy. – Wciąż próbowałam powstrzymać łzy.

      – Sługi Prawdy – poprawiła matka, a Abdul Haqq jeszcze raz skinął piękną, chyba dwudziestopięcioletnią głową.

      – Więc może wreszcie powiesz mi, jaka jest ta cholerna prawda, może powiecie mi obydwojeeeee!!!

      A oni na to objęli się jak do sylwestrowego selfie i uśmiechnęli się szeroko! Jakbym się żenująco nie rozbeczała, jakbym o nic nie pytała, nie prosiła, nie błagała! Łza rozmazała mi ich twarze, zobaczyłam Marka objętego z Oksaną… I poczułam to samo, co wczoraj, gdy zatarasowałam się w kuchni, coś między globus histericus a wkurwus pospolitus, a potem to i to razem, jak gdybym się dusiła… Mogłam tylko obrócić się na pięcie i wybiec, i biec, biec, gdziekolwiek, byle nie być taka ogłupiała i straaaasznie nieszczęśliwa!

      OKO ZA OKO

      Gdziekolwiek oznaczało samochód, zaparkowany niemal vis-à-vis furtki i niezamknięty… Włączyłam silnik, włączyło się cholerne radio. Kora z Maanamem śpiewała ze starej płyty, jak na zamówienie: Zdrada, zdrada, fałszywe, zimne oczy gada… Wcisnęłam gaz, niemal do dechy, na zakręcie o mało mnie nie wywaliło, a na najbliższych światłach zahamowałam niczym „szybcy i wściekli” ze wszystkich siedmiu części jednocześnie. I znów. Cholera, czyżbym przejechała kota? Wybacz zdradzonej, kociaku! Kurwa, ale to był czarny kot! Przeleciał mi drogę do połowy.

      Wszystko ostatnio było do połowy, ale zaraz zrobię z mego życia całość! Niech no tylko dojadę! Nie zdążyłam się dobrze rozpędzić, gdy dwa mijane drzewa okazały się… parą policjantów, oczywiście od razu machających na mnie. Cóż, zjechałam na pobocze, co widzieli? Spojrzałam w lusterko: i czemu znów machają? No, stanęłam przecież zgodnie z przepisami! Oni też stali, nadal machając… nie na mnie, tylko do mnie!, świątecznie, rączką w poprzek, jak w musicalu, a potem wskazując, bym jechała dalej. Proszę, nawet policja zrobiła mi coś „w połowie”: zatrzymała, nie zatrzymując. Błąd! I nie chodzi o kota ani co najmniej osiemdziesiątkę w terenie zabudowanym. Powinni mnie byli zapudłować za to, co za chwilę zrobię. Nie doszłoby do tragedii…

      Byli współwinni już tego, że cała i zdrowa podjechałam pod dom i… Gdy wreszcie się zatrzymałam, imadło w głowie ścisnęło mi skronie, oby nie wylew z nadmiaru emocji! Odczekałam chwilę, a że się ze mnie nic nie wylało, wykaraskałam się jakoś z auta, jednak niezdrowa, lecz tylko na ciele, bo jeśli chodzi o walecznego ducha, to w tej chwili całej naszej armii mogłam dawać korki. Zemsta zemstą, ale najpierw pilnie potrzebowałam panadolu lub apapu, nie byłam swoją matką, która wciąż skądś brała kolejne tabletki od bólu głowy „z krzyżykiem”.

      Dom spał lub ktoś ich już za moją krzywdę pozabijał, bo panowała cisza.

      – Jula? – rzuciłam w próżnię. – Julka?!

      Przecież dziecko niewinne… Prócz butów mojej córki brakowało też cyrkowych kozaczków z pomponikami noszonych przez Dumę Charkowa czy skąd tam ona pochodzi. Może w tych kozaczkach jest teraz w moim łóżku z moim mężem, a pomponiki kiwają się do taktu…

      – Wyszły na spacer! – usłyszałam z sypialni.

      Bez odpowiedzi usiłowałam znaleźć w kuchni jakiś proszek, nim zdarzy się cokolwiek, a że nie znalazłam, poszłam do większej apteczki, do łazienki. Pachniało, a raczej cuchnęło tak, jakby kąpało się tu przed chwilą tysiąc jeden hurys, a każda w innym pachnidle; chociaż nie, nie hurys, bo to przecież były dziewice, a ta… Zrobiła sobie kąpiel w mojej wannie, bezczelniacha?! W każdym razie jeszcze chwila, a zwyczajnie udusiłabym się tym orientem, nim imadło zmiażdży mi łeb.

      Cholernego apapu nie znalazłam, lecz dostrzegłam podróżną kosmetyczkę Marka. Oczywiście, gdyby tam nie było środków na przeczyszczenie, obstrukcję, ciśnienie i ból głowy, świat przestałby istnieć! Marek był przecież organizacyjnie doskonały! Zjadłam dwa proszki bez popitki, ale… co to? Czyżby mój doskonały mąż miał felerną potencję? Z kosmetyczki wyjęłam… arkusik viagry. Napoczęty… Bydlak! Może jakoś próbowałabym go zrozumieć, gdyby przysięgał, że libido wylewa mu się uszami i już nie wie, co ma robić, choć w takim razie, dlaczego od miesięcy nie dążył do seksu?


Скачать книгу