Siostra Słońca. Lucinda Riley
się z tą stratą na całego. Po latach doświadczeń z magikami od grzebania w cudzym życiu wiedziałam jednak, że lubią znajdować przyczyny tego, dlaczego jestem taka pokręcona, a potem czepiają się ich jak rzep psiego ogona i drążą, dopóki się z nimi nie zgodzę i nie zacznę pleść głupot, byle tylko ich zadowolić.
– A co czujesz do Mitcha?
To, co cisnęło mi się na usta w związku z moim byłym, spowodowałoby pewnie, że Theresa sięgnęłaby po komórkę i ostrzegła gliny, że ma tu jakąś wariatkę, która chce odstrzelić jaja jednemu z najsłynniejszych muzyków rockowych na świecie. Ograniczyłam się więc do słodkiego uśmiechu.
– Wszystko w porządku. Przebolałam to jakoś.
– Ostatnim razem byłaś na niego zła.
– Tak. Ale było, minęło. Naprawdę.
– No, to bardzo dobra wiadomość. A co z piciem? Kontrolujesz je już trochę bardziej?
– Tak – skłamałam. – Oj, słuchaj, muszę biec, mam spotkanie.
– Przecież jesteśmy dopiero w połowie sesji, Elektro…
– Wiem, szkoda, ale bywa, takie życie.
Wstałam i ruszyłam do drzwi.
– Może zdołam znaleźć dla ciebie okienko jeszcze w tym tygodniu? Wychodząc, spytaj Marcię.
– Dobrze, dzięki.
Szybko zamknęłam za sobą drzwi, minęłam recepcjonistkę Marcię i ruszyłam do windy. Pojawiła się niemal natychmiast i kiedy jechałam na dół, zamknęłam oczy i oparłam czoło o chłodne wyłożone marmurem wnętrze. Nie znosiłam ciasnych zamkniętych miejsc.
Jezu, pomyślałam, co ze mną? Jestem taka porąbana, że nawet terapeutce nie mogę powiedzieć prawdy!
Za bardzo wstyd ci, żeby to zrobić, dyskutowałam sama z sobą. A zresztą, jak byłaby w stanie to zrozumieć, nawet gdybyś jej powiedziała? Pewnie mieszka w eleganckim domu z elewacją z piaskowca, ma męża prawnika, dwójkę dzieci i lodówkę z zabawnymi magnesikami, którymi przyczepia ich rysunki. O, i jeszcze te słodkie do wyrzygu zdjęcia typu „mama i tata z pociechami, wszyscy w pasujących do siebie dżinsowych koszulkach”, dodałam w duchu, kiedy wsiadałam na tył czekającej na mnie limuzyny. Fotki rodzinne powiększone na maksa i powieszone w ramkach nad kanapą.
– Dokąd, proszę pani? – zapytał szofer.
– Do domu – warknęłam, złapałam butelkę wody i zamknęłam szczelnie minilodówkę, nim skusił mnie wybór alkoholi.
Potwornie bolała mnie głowa i nie pomagała żadna ilość tabletek. A minęła już piąta. Poprzedniego wieczoru jednak, o ile sobie przypominam, nieźle zabalowałam. Do Nowego Jorku przyjechał Maurice, mój nowy najlepszy przyjaciel projektant, i wpadł do mnie na parę drinków ze swoimi tutejszymi chłopakami, a ci zadzwonili po jeszcze kilku… Nie pamiętam, kiedy się położyłam. Po obudzeniu się rano z zaskoczeniem zobaczyłam obok siebie w łóżku obcego faceta. Ale przynajmniej był piękny i kiedy znów zapoznaliśmy się ze sobą nieco bliżej, spytałam, jak ma na imię. Fernando. Jeszcze parę miesięcy temu woził zamówienia z Walmartu w Philly, ale zauważył go ktoś z branży mody i poradził mu zgłosić się do jego przyjaciela w nowojorskiej agencji modeli. Fernando powiedział, że chętnie przeszedłby się ze mną jako asysta po czerwonym dywanie. Nie byłam naiwna, wiedziałam, o co mu chodzi. Zdjęcie ze mną mogło w jednej chwili wywindować takiego mistera Walmartu na szczyty. Pozbyłam się więc go najszybciej, jak to było możliwe.
I co by się znowu takiego stało, gdybyś powiedziała pani Suseł prawdę, Elektro? – rozmyślałam. Gdybyś przyznała, że poprzedniego wieczoru byłaś tak nawalona alkoholem i koką, że mogłabyś spać z samym Świętym Mikołajem i byś się nie zorientowała? I gdybyś wyjawiła jej, że nie możesz nawet pomyśleć o ojcu, nie dlatego, że umarł, ale dlatego, że wiesz, jak bardzo byłoby mu za ciebie wstyd… jak bardzo było mu wstyd…
Kiedy żył, nie mógł widzieć, co wyprawiam, ale odkąd umarł, stał się w pewien sposób wszechobecny – mógł być zeszłej nocy w mojej sypialni, a nawet może być teraz tutaj, w limuzynie…
Pękłam i sięgnęłam po buteleczkę wódki, po czym wlałam ją do gardła, starając się zapomnieć to rozczarowanie w twarzy ojca, kiedy go widziałam po raz ostatni. Odwiedził mnie w Nowym Jorku. Mówił, że ma mi coś do powiedzenia. Unikałam go aż do ostatniego wieczoru, który mógł wchodzić w rachubę. Niechętnie umówiłam się z nim na kolację. Zjawiłam się w Asiate, restauracji przy Central Parku, już nieźle narąbana wódką i dragami. Podczas posiłku siedziałam odrętwiała naprzeciw ojca, a kiedy tylko kierował rozmowę na niewygodne dla mnie tory, przepraszałam i prułam do toalety, żeby wciągnąć trochę koki.
Przy deserze Pa Salt skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał mi się uważnie.
– Bardzo się o ciebie martwię, Elektro. Robisz wrażenie kompletnie nieobecnej.
– A ty nie rozumiesz, pod jaką presją żyję! – odcięłam się. – Ile to kosztuje być mną!
O zgrozo, tylko mgliście pamiętam, co działo się później, co powiedział, ale w końcu zerwałam się i wyszłam. I teraz nigdy już się nie dowiem, co takiego chciał mi przekazać…
– A co cię to obchodzi, Elektro? – zadałam sobie głośno pytanie, ocierając usta i wtykając pustą buteleczkę do kieszeni. Szofer był nowy, a mnie tylko tego było trzeba, żeby w jakiejś gazecie napisali, że wysuszyłam cały minibarek. – To nawet nie był twój prawdziwy ojciec.
Poza tym już nic na to nie mogłam poradzić. Pa Salt odszedł, tak jak wszyscy inni, których kochałam, i musiałam się z tym pogodzić. Nie potrzebowałam go, nie potrzebowałam nikogo…
– Jesteśmy na miejscu, proszę pani – odezwał się przez interkom szofer.
– Dzięki – rzuciłam, wyskoczyłam z limuzyny i zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Starałam się nie zwracać na siebie uwagi. Inni celebryci mogą się gubić w tłumie, ale mnie, przy wzroście ponad metr osiemdziesiąt, trudno przeoczyć, nawet gdybym nie była sławna.
– Cześć, Elektro!
– Tommy! – Zmusiłam się do uśmiechu, wchodząc pod markizę przed wejściem do mojego budynku. – Jak się masz?
– Kiedy cię widzę, to zaraz lepiej. Miałaś przyjemny dzień?
– Tak, świetny, dziękuję. – Skinęłam głową i spojrzałam z góry, w sensie dosłownym, na swojego fana numer jeden. – Do zobaczenia jutro.
– Będę na pewno, Elektro. Wieczorem nigdzie się już nie wybierasz?
– Nie. Odsapnę spokojnie w domu. Do widzenia.
Pomachałam mu i weszłam do holu.
Przynajmniej on jeden mnie kocha, przyszło mi do głowy, gdy odbierałam pocztę od recepcjonistki, po czym ruszyłam do windy. Portier jechał ze mną, bo to była jego praca (zastanawiałam się, czy dać mu może do niesienia mój klucz, bo innego bagażu nie miałam), a ja myślałam o Tommym. Od kilku miesięcy niemal codziennie warował przed budynkiem. Najpierw przeraziło mnie to i kazałam w recepcji, żeby go pogonili. Tommy nie dał się przepędzić; oświadczył, że ma wszelkie prawo stać na chodniku, nikogo nie niepokoi, a jedyne, czego chce, to mnie chronić. Recepcjonistka namawiała mnie, żebym wezwała gliny i oskarżyła go o nękanie, ale pewnego ranka spytałam Tommy’ego, jak się nazywa, a potem wzięłam go pod lupę w internecie. Przez Facebooka dowiedziałam się, że to weteran wojenny, odznaczony za odwagę w Afganistanie. Miał żonę i córkę w Queens. Od tej pory już się go nie bałam, a raczej dzięki jego obecności czułam się bezpieczniej.