Emancypantki. Болеслав Прус
gwoździe, noże… I za co? Za to, że podjęła się uczyć cudze dzieci, ażeby wychować własne!
Wielki Boże, czy podobna, ażeby człowiek nazywający się matką i przełożoną pensji cierpiał katusze, jakich nie doświadcza żaden zbrodniarz?… A przecie tak było i działo się w sposób bardzo prosty: wszyscy ją obchodzili, więc cierpiała za wszystkich. Cierpiała za swoje dzieci, za cudze dzieci, za damy klasowe, za nauczycieli, za służbę – za wszystkich… Oni byli obowiązani tylko pracować przez pewną liczbę godzin na dzień, a ona musiała troszczyć się o ich żywność, mieszkanie, zdrowie, zapłatę, naukę i znośne stosunki między nimi. Oni wiedzieli, że w oznaczonym terminie każdy musi otrzymać, co mu się należy, ale ona – nie wiedziała: skąd na to weźmie? Uczennice potrzebowały jadać regularnie, ale ich opiekunowie nie troszczyli się o regularne płacenie należności. Służba ociągała się z robotą, ale spieszyła po odebranie pensji. Nauczyciele i damy klasowe surowo krytykowali najmniejszy nieporządek w zakładzie, ale sami ani myśleli o pracy nad porządkiem.
I to wszystko było, naprawdę było?… Tego istotnie żądano od kobiety obarczonej dwojgiem dzieci?… Tak było i tego od niej żądano. I ja to wytrzymałam przez jeden tydzień?… Wytrzymywałaś przez kilkanaście lat. I nikt się nade mną nie ulitował, nawet nikt nie wiedział, jak pracuję i cierpię?… Nikt nie domyślał się, nawet nie próbował odgadywać, co cierpisz; owszem – zazdroszczono ci szczęścia i sądzono niemiłosierniej aniżeli zbrodniarzy. Bo tamci popełnili występek, gdy ty nie masz żadnej winy, tamci bronią się i są bronieni, gdy tobie nawet poskarżyć się nie wolno.
No, ale dziś już jest swobodna. Ma prawo żebrać, upaść na ulicy, pójść do szpitala, nawet – umrzeć gdzieś pod bramą, lecz z tym słodkim uczuciem, że jest swobodna, że oderwały się nieprawdopodobne ciężary miażdżące ją przez kilkanaście lat!… Jestże to powtórne urodzenie czy zmartwychwstanie?
I kiedy tak nasyca się swobodą, kiedy tak tonie w niej razem z miękką pościelą, nagle – widzi, że ktoś zabiega jej drogę i w brutalny sposób chce zawrócić ją na pensję… Na pensję?… Tak. I to robią jej własne dzieci: Kazimierz i Helena! Milczą, lecz ich twarze są surowe, a spojrzenia pełne wymówek…
„Dzieci moje… dzieciny moje… wy chyba nie wiecie, ile ja wycierpiałam na pensji?…”.
„Nam potrzeba pieniędzy… dużo pieniędzy…”.
„Ale bo wy nie wiecie… ja wszystko przed wami ukrywałam… Wy przecie nie mielibyście serca skazywać matkę drugi raz na powolne konanie… Życie wam oddam, ale oszczędźcie mąk, na jakie nie skazałby mnie najokrutniejszy tyran…”.
„Pieniędzy… nam potrzeba pieniędzy…”.
Pani Latter budzi się i siada na łóżku szlochając.
– Dzieci – mówi – to niepodobna!…
Przypomina je sobie, kiedy były małymi, słyszy ich cienkie głosiki i widzi łzy, które wylewały nad martwym kanarkiem.
– Dzieci moje?… – powtarza już trzeźwa ocierając oczy.
Zapala świecę. Jest dopiero pierwsza po północy.
– Ach, to wino! – szepcze. – Jakież ono okropne sny sprowadza.
Gasi świecę i kładzie się znowu, a stroskana myśl jej waży się między dwoma pytaniami:
„Co jest lepsze: czy wcale nie spać, czy mieć takie straszne sny?…”.
I w tej samej chwili doznaje nieprawdopodobnego uczucia, w jej sercu budzi się coś, jakby niechęć czy żal do dzieci… Czego nie zrobiło kilkanaście lat na jawie, zrobił sen…
– Czy to podobna? – szepcze.
A przecie tak jest: senne marzenie powiedziało, że mogłaby być nawet dzisiaj swobodną, gdyby nie dzieci i – na jej duszę upadł jakiś chłód i cień, w którym na dzieci spojrzała z nowego punktu.
Nie były to już „dzieci”. Przestały nimi być w rzeczywistości i od dawna, a w jej sercu przed chwilą, w czasie snu. Były to Jeszcze osoby ukochane, bardzo ukochane, ale już dorosłe, które nastawały na jej swobodę i spokój i przeciw którym… kto wie, czy nie należałoby się bronić?…
Na drugi dzień pani Latter zbudziła się około ósmej rano, rzeźwa i spokojna. Ale pamiętała swój sen i czuła w sercu jakby krople lodu. Zdawało jej się, że wylała nad sobą o jedną łzę za wiele, że ta łza upadła na dno jej duszy i zlodowaciała.
Toteż na jej twarzy nie było widać nerwowego niepokoju, który dręczył ją od kilku tygodni, ale – chłód i jakby zawziętość.
W ciągu następnych paru dni uczennice wróciły, z wyjątkiem czterech przychodnich, i rozpoczęły się lekcje. Na pensji było spokojnie, tylko pewnego razu panna Howard wciągnąwszy Madzię do swego pokoiku rzekła z zarumienioną twarzą:
– Panno Magdaleno… Przysięgnijmy sobie, że uratujemy panią Latter!…
Madzia spojrzała na nią zdziwiona.
– Pani Latter – ciągnęła uroczyście panna Klara wznosząc palec do góry – pani Latter to szlachetna kobieta. Wprawdzie dawne przesądy walczą w niej z nowymi ideami, ale postęp zwycięży…
Madzia była coraz mocniej zdziwiona.
– Nie rozumiesz mnie, pani?… Nie będę wykładała mego poglądu na ewolucję, jaka dokonywa się w mózgu pani Latter, bo zaraz muszę iść do klasy, ale zacytuję dwa fakta, które powinny rzucić przed panią światło…
Panna Howard przez chwilę zawiesiła głęboki kontralt, a widząc, że jej słowa wywołują dostateczny efekt, mówiła dalej:
– Wiesz pani, że Mania Lewińska została przyjęta na pensję…
– Jest tu przecie od onegdaj…
– Tak, ale – mnie zawdzięcza, że jej nie wydalono. Prosiłam za nią pani Latter, usłuchała i – należy jej się moja wdzięczność. A ja umiem być wdzięczna, panno Magdaleno…
Teraz Madzi przyszło na myśl, że podobny głos już gdzieś słyszała… Ach, tak!… podobnym głosem przemawia na scenie jeden z aktorów komicznych i może dlatego wydało się Madzi, że panna Klara jest w tej chwili bardzo tragiczna.
– A czy wiesz pani o tej… tej… Joannie?… – ciągnęła dalej panna Howard.
– Wiem, że wczoraj nie chciała ze mną mówić, a dziś nie przywitała się, co mnie zresztą mało obchodzi – odpowiedziała Madzia.
– Wczoraj pani Latter zawiadomiła tę… damę klasową, tę… naszą koleżankę… (ach, wstrząsa się cała moja istota!…), że od pierwszego lutego nie będzie mieć miejsca na pensji… Naturalnie, zapłaci jej za cały kwartał…
– Więc to nieprawda o panu Kazimierzu?… – zawołała Madzia rumieniąc się. – Na niego zawsze robią jakieś plotki…
Panna Howard spojrzała majestatycznie i rzekła:
– Idźmy już, bo spieszę się na lekcję… Zdumiewa mnie naiwność pani, panno Magdaleno!…
Ani słówka więcej. I Madzia nie dowiedziała się, o ile niesłusznymi są plotki rozsiewane na pana Kazimierza.
15. Pan Zgierski rozmarzony
Piątego dnia po odwiedzinach Mielnickiego, na kilka minut przed pierwszą, w jadalnym pokoju pani Latter i pod jej osobistym dozorem Stanisław i panna Marta przygotowywali stół do wykwintnego śniadania.
– Śledzie i kawior – mówiła pani Latter – niech panna