Emancypantki. Болеслав Прус
lipca?…
– Gdzież znowu… Nieprawdopodobne… – odparł Zgierski wzruszając ramionami.
– Owszem, jest to możliwe, gdyż bardzo wiele uczennic zapłaci mi dopiero w końcu czerwca.
Zgierski zamyślił się.
– A to ma pani kłopot… – rzekł. – Żałuję, że umieściłem wszystkie moje fundusze w akcjach cukrowni… No, żałuję!… tak się mówi… Pani wie, że teraz cukrownie dają osiemnaście i dwadzieścia procent dywidendy?… Gdyby nie to, musiałbym się dobrze kurczyć… Więc naturalnie nie tego żałuję, że mam akcje, ale… że nie mogę służyć pani na tak krótki termin…
Pani Latter zarumieniła się.
– Szkoda – rzekła.
Zgierski dokończył kieliszka i uczuł niepokonaną chęć zaimponowania swymi informacjami.
– Jestem pewny – zaczął – że nie posądza mnie pani o brak chęci służenia jej. Bo pomijam głęboką życzliwość, o której nie mówi się przy rachunkach, a której posiadaniem dla pani słusznie się szczycę… Pomijam to, gdyż choćbym był najbardziej interesownym człowiekiem, to przecież wiem, że pani, mówiąc językiem finansowym, stanowi dobrą hipotekę… Proszę pani, mówmy szczerze… Już sam Mielnicki daje duże gwarancje, a taki Solski… mój Boże!…
Zgierski westchnął, pani Latter spuściła oczy.
– Nie rozumiem pana… i nie chcę rozumieć… – dodała zniżonym głosem. – Nawet proszę pana, ażeby tych kwestyj nie poruszał…
– Pojmuję i uwielbiam delikatność pani, ale… Cóżeśmy winni, że Mielnicki na prawo i na lewo skarży się, iż dostał odkosza, opowiadając przy tym o swej miłości dla pani. Czemu zresztą nikt się nie dziwi, a ja najmniej… – dodał z westchnieniem.
– Mielnicki jest oryginał – uśmiechnęła się pani Latter. – Ale pan Solski niczym, ale to niczym nie upoważniał… i przyznam się panu, że ta wieść obraża mnie…
– A jednak ta wieść przyszła z Rzymu, gdzie mieszka kilka polskich rodzin, które już dostrzegły, że pan Stefan zajął się panną Heleną.
– Nic, ale to nic o tym nie wiem – rzekła pani Latter. – Pokazuje się, że nasza pensja jest fortecą, do której wieści nie dochodzą.
– Hum! – mruknął Zgierski. – Musiały jednak dojść, i to z dobrego źródła, skoro zaniepokoiły pana Dębickiego…
– Dębickiego?… – powtórzyła zdumiona pani Latter.
– To jest tylko moje przypuszczenie – pośpieszył dodać pan Zgierski – lecz mówię o nim przez przyjaźń dla pani…
Pani Latter dziwiła się coraz więcej.
– Widzi pani, jak dobrze jest mieć przyjaciół, którzy umieją obserwować… Pan Dębicki, jak wiadomo, od dawna zna się z panem Solskim, a stosunki ich zacieśniają się jeszcze mocniej, ponieważ pan Dębicki obejmuje zarząd nad biblioteką Solskich…
– Nic o tym nie wiem… – wtrąciła pani Latter.
– Za to ja wiem i czuwam – odparł Zgierski z uśmiechem. – Wiem również, że pan Dębicki otrzymał kiedyś ostrą admonicję od panny Heleny.
– Ach, przy tej nieszczęsnej algebrze!…
– Otóż to. Mam więc prawo przypuszczać, że pan Dębicki nie żywi zbyt sympatycznych uczuć dla panny Heleny i może nierad by zostać jej oficjalistą… Widzi pani, z drobiazgów składają się duże wypadki…
– Jeszcze nic nie rozumiem.
– Zaraz pani zrozumie. Otóż w parę dni potem, kiedy mnie doszła wieść o zabiegach pana Solskiego około panny Heleny, jeden z moich przyjaciół wspomniał mi, że pan Dębicki wypytywał go…
– O co?
– Ani mniej, ani więcej tylko o wysokość kwoty, jaką złożyłem u pani, a nawet… o wysokość procentu… Przyzna pani, że ta troskliwość byłaby dziwną ze strony pana Dębickiego, gdybyśmy nie mieli prawa zaliczać go do partii nam nieprzychylnej.
– Jaki niegodziwiec! – wybuchnęła pani Latter. – Ale cóż to znowu za partia nieprzychylna?… Przestrasza mnie pan…
– Nie ma się czego lękać, gdyż są to rzeczy naturalne – mówił Zgierski. – Znamy przysłowie: zazdrość towarzyszy powodzeniu jak cień światłu… Więc jedni (przepraszam, ale mówimy otwarcie?…), jedni czy jedne zazdroszczą pani – Mielnickiego… Innym – pensja pani może być solą w oku… Ale panny Malinowskiej nie zaliczam do nich…
– Pan zna Malinowską?… – zapytała pani Latter opuszczając ręce na fotel.
– Tak. Jest to dobra kobieta i jej niech pani nie zalicza do nieprzychylnych. Ale o tym kiedy indziej… Dalej, są tacy i takie, które zazdroszczą pannie Helenie Solskiego, a nareszcie i tacy, którzy patrzą przez mikroskop na drobne usterki pana Kazimierza.
– Cóż mają do niego? – szepnęła pani Latter przymykając oczy, bo czuła, że wobec ogromu informacyj Zgierskiego zaczyna się jej w głowie kręcić.
– Nic wielkiego!… – odparł Zgierski chwiejąc się, jakby pragnął w równowadze utrzymać głowę. – Zarzucają panu Kazimierzowi… to jest nie tyle zarzucają, ile dziwią się, a właściwie…
– Panie Zgierski… panie Stefanie, mów pan po prostu!… – zawołała pani Latter składając ręce.
– Mam mówić krótko i węzłowato?… To mi się podoba… To jest w stylu pani…
– A więc?
– A więc?… Aha!… no tak… – powtarzał Zgierski usiłując skupić uwagę. – Dziwią się tedy, że syn pani… to jest – szanowny i utalentowany pan Kazimierz, nie ma dotychczas określonego zajęcia.
– Kazio wkrótce wyjeżdża za granicę – odparła pani Latter.
– Rozumiem, do pana Solskiego.
– Do uniwersytetu.
– Ach, tak! – potwierdził Zgierski. – Dalej, zarzucają panu Kazimierzowi miłostki… No, miłość, pojmuje pani… światło życia, kwiat duszy… Ja – dodał z głupowatym uśmiechem – najmniej powinien bym oburzać się na miłostki młodych ludzi… Pojmuje mnie pani… Na nieszczęście pan Kazimierz zaangażował trochę pensję…
– Tej panny już nie ma u nas – wtrąciła surowo pani Latter.
– Zawsze uwielbiałem takt pani – rzekł Zgierski i pocałował ją w rękę. – Co zaś do innych zarzutów…
– Jeszcze?…
Zgierski machnął ręką.
– Wspominać nie warto! – mówił. – Gorszą się tym, że pan Kazimierz trochę gra…
– Jak to?…
– No tak… – dodał pokazując rękoma tasowanie kart. – Ale, proszę pani, on gra tak szczęśliwie, że można być o niego spokojnym. Przed świętami pożyczył ode mnie pięćdziesiąt rubli na tydzień (mając do spłacenia jakiś dłużek honorowy), a oddał w trzy dni i jeszcze zaprosił mnie na śniadanie…
Pani Latter opadły ręce.
– Mój syn – rzekła – mój syn gra w karty?… To kłamstwo!…
– Sam widziałem… Ale gra rozsądnie i w tak wybornych towarzystwach…
Rysy