Emancypantki. Болеслав Прус

Emancypantki - Болеслав  Прус


Скачать книгу
Madzia. – Mnie tak przykro… tak strasznie przykro, że pani… jest…

      Pani Latter wzruszyła ramionami i odparła z uśmiechem:

      – W takim położeniu!… nie bierz tego dosłownie, kochanko, com mówiła… Cierpię, to prawda, ale… mnie nie można złamać, o nie!… Mam ja jeszcze rezerwy, które pozwolą mi i pensję podnieść, i Kaziowi skończyć edukację.

      A Helenka – dodała oschłym tonem – musi przyjąć konsekwencję swoich kaprysów. Nie chciała być damą krociową, będzie od wakacyj damą klasową.

      – Helenka? damą klasową?… – powtórzyła Madzia.

      – Cóż w tym dziwnego?… Alboż ty nie jesteś ukochaną córką dla swojej matki, a jednak pracujesz? Wszyscy pracujemy i Helenka będzie pracowała, a to ją otrzeźwi… Ja dwojgu dzieciom już nie wydołam, a Kazio… musi skończyć edukację… musi zdobyć stanowisko, bo on kiedyś stanie się podporą dla mnie, dla Heleny, a może i dla innych… To jest materiał na człowieka w całym znaczeniu…

      Madzia słuchała ze spuszczonymi oczyma.

      – No, już idź, moje dziecko – rzekła spokojnie pani Latter. – Przebacz mi, zapomnij o tym, coś słyszała, i zabierz list… To już nie była szklanka, ale konewka wody, którą się otrzeźwiłam… Helena i Solski!… Krociowy pan i córka baby utrzymującej pensję, także dobrana para… Muszę przyznać, że Helena ma więcej zimnej krwi ode mnie, skoro od razu, po takiej wielkiej katastrofie, popłynęła na spacer…

      Kiedy Madzia pożegnała ją i wyszła, pani Latter chodząc ze skrzyżowanymi rękoma po gabinecie myślała:

      „Tak, panie Arnoldzie, dam ci rozwód, ale nie za pięć tylko za dziesięć tysięcy twoich dolarów… Mogę wam nawet udzielić błogosławieństwa, ale – za dziesięć tysięcy. Jeżeli tobie wolno dbać o nazwisko dla twego podrzutka, ja muszę dbać o karierę dla mego syna. Nie dam mu zwichnąć przyszłości, nie, nie!…”.

      Madzia wróciła do siebie z bólem głowy i ubrana rzuciła się na łóżko. W opustoszałej sypialni oprócz niej były dwie uczennice i te nagadawszy się o wyjeździe na święta twardo zasnęły.

      Wtem późno w nocy skrzypnęły drzwi sypialni i ukazała się w nich przysłaniając świecę ręką pani Latter. Miała na sobie ciemny szlafrok opasany sznurem. Twarz była trupioblada, czarne włosy splątane i najeżone, a w oczach, które z uporem wpatrywały się w jakiś punkt nie istniejący, widać było trwogę.

      Rozgorączkowanej Madzi dzika myśl przeleciała przez głowę, że – pani Latter chce ją zabić… Więc zasłoniła twarz rękoma i czekała czując, że w niej serce zamiera.

      – Śpisz, Madziu? – szepnęła pani Latter schylona nad jej łóżkiem.

      Madzia nie odsłaniając twarzy ostrożnie otworzyła jedno oko i zobaczyła rękę pani Latter; między jej palcami przekradał się różowy blask świecy.

      – Śpisz? – powtórzyła przełożona.

      Madzia nagle usiadła na łóżku, aż pani Latter cofnęła się i oczy jej straciły swój okropny wyraz.

      – Cóż tu u was, spokojnie… Już tylko dwie panienki śpią w tej sali… Co to ja chciałam powiedzieć?… co ja chciałam?… Nie mogę zasnąć… Aha, pokaż no mi list…

      – Który? – spytała Madzia.

      – Ten Ady.

      Madzia odsunęła szufladkę stolika i wydobyła list, który leżał na wierzchu. Pani Latter zbliżyła go do świecy i zaczęła czytać:

      – Ach, tak, to on… Wenecja… Masz, moje dziecko, twój list… Dobranoc.

      I opuściła sypialnię, znowu zasłaniając światło, ażeby nie obudzić panienek. Ale te nie spały.

      – Po co tu przyszła pani przełożona? – rzekła jedna z nich.

      – Przyszła jak zwykle spojrzeć na nas – odparła Madzia hamując mimowolne dreszcze.

      – Jak to dobrze, że ja jutro wyjeżdżam – szepnęła druga pensjonarka. – Już bym tu nie zasnęła.

      – Dlaczego? – spytała pierwsza.

      – Czy nie widziałaś, jak pani Latter strasznie wygląda?…

      Umilkły. Madzia zaczęła się rozbierać ślubując, że na następną noc przeniesie się do innej sali.

      Na drugi dzień lekcyj już nie było na pensji. Kilka uczennic zbierało się do wyjazdu na święta, te zaś, które miały zostać, korzystając z kwietniowej pogody wyszły z Madzią na spacer.

      Ulice wyglądały wesoło, damy pozbywszy się zimowych strojów biegły uśmiechnięte z parasolkami w rękach, niedawny śnieg nie pozostawił ani śladu na ziemi, a na niebie bez chmury świeciło wiosenne słońce. Pensjonarki tak były zachwycone pogodą i ciepłem, iż na chwilę zapomniały, że one nie wyjeżdżają na święta.

      Ale Madzia była zgnębiona. W sercu jej budziły się nieokreślone obawy, a w głowie krążyły niepowiązane zdania.

      „Biedna ta pani Latter!… Dlaczego nie napisałam o niej do Ady?… Dlaczego nie poszłam do Dębickiego?… On jeden pomógłby nam…”.

      Potem przyszło jej na myśl, że jeżeli Solski zerwał z Heleną, to może nie pożyczy pieniędzy jej matce, a i sama pani Latter nie mogłaby od niego przyjmować żadnej grzeczności! Lecz mimo te uwagi uparty szeptał w niej głos, że powinna rozmówić się z Dębickim o położeniu pensji.

      Co mógł poradzić ubogi nauczyciel, z którym tak niegodziwie postąpiono na pensji? A jednak Madzię coś ciągnęło do niego i poszłaby tam natychmiast, choćby tylko zapytać Dębickiego o zdrowie i przynajmniej opowiedzieć mu o wszystkim, co od dawna mąciło jej myśli i szarpało serce.

      Poszłaby, ale – było jej wstyd.

      „Co by to za plotki mogły z tego wyrosnąć?” – mówiła przechodząc pod oknami domu, w którym mieszkał Dębicki.

      „Nie wypada, nie wypada…” – powtarzała sobie tłumiąc przeczucie, że jednak za to słówko „nie wypada” ktoś drogo zapłaci.

      O tej samej godzinie pani Latter siedząc w gabinecie załatwiała rachunki z nauczycielami. W miarę jak który przyszedł, mówiła z nim o tym, że dzień jest bardzo piękny, następnie dawała mu do podpisania wykaz lekcyj, które odrobił, podsuwała otwartą kopertę z pieniędzmi prosząc, aby je przeliczył, a nareszcie – polecała się jego łaskawym względom po świętach.

      Żaden z interesantów, nie wyłączając księdza prefekta i lekarza Zarańskiego, którzy złożyli jej wizytę ostatni, nie zauważył u pani Latter nic szczególnego. Była mizerna i zmęczona, ale spokojna i uśmiechnięta.

      Na dziedzińcu spotkał się ksiądz prefekt z doktorem i znowu pogadawszy z nim o pięknym dniu i o tym, czy nie wyjeżdża na święta – rzekł nagle:

      – Tęgo się trzyma kobieta przy tych kłopotach!

      – Kto ich nie ma! – odparł Zarański. – Zresztą pensja zawsze robi na mnie wrażenie bardzo kłopotliwej fabryki.

      – Dobry sobie doktór – uśmiechnął się prefekt – pensję porównywać z fabryką… Tak, fabrykujemy dusze ludzkie!… A swoją drogą Latterowa w ostatnich czasach posunęła się.

      – Nerwowa, zdenerwowana… – mruknął lekarz patrząc na swoje spodnie. – Wysłałbym ją na wakacje do morza, ale… ona nie uznaje medycyny. Żegnam kanonika!

      – Wesołych


Скачать книгу