Mesjasz Diuny. Frank Herbert

Mesjasz Diuny - Frank  Herbert


Скачать книгу
Paul. – Moja siostra nie zawiadomi wspomnianych dowódców bez mojego rozkazu.

      – Napaść na mego ojca niesie zagrożenia innego rodzaju niż oczywiste ryzyko wojskowe. Ludzie zaczynają wspominać jego panowanie z pewną nostalgią.

      – Któregoś dnia posuniesz się za daleko – powiedziała Chani z fremeńską śmiertelną powagą.

      – Dosyć! – rzucił Paul. Ważył w myślach nowinę Irulany o powszechnej nostalgii. Ależ tak! W tym brzmiała nuta prawdy. Irulana nie pierwszy raz dowiodła swej wartości.

      – Bene Gesserit przysłały oficjalną suplikę – rzekł Stilgar, biorąc nową teczkę. – Pragną konsultacji w sprawie zachowania twojej linii.

      Chani popatrzyła z ukosa na teczkę, jakby zawierała jakieś śmiercionośne narzędzie.

      – Przekaż zgromadzeniu te same wymówki, co zwykle.

      – Ale dlaczego? – spytała Irulana.

      – Może… już czas to rozważyć – powiedziała Chani.

      Paul gwałtownie pokręcił głową. Nie mogły się dowiedzieć, że to część ceny, której jeszcze nie zdecydował się zapłacić.

      Jednak nic już nie mogło powstrzymać Chani.

      – Byłam pod ścianą modłów w siczy Tabr, w której się urodziłam. Byłam u lekarzy. Uklękłam na pustyni i słałam myśli do głębin, w których przebywa Szej-hulud. Wszystko – wzruszyła ramionami – na nic.

      „Nauka i zabobon, wszystko ją zawiodło – pomyślał Paul. – Czy ja też ją zawiodłem, nie powiedziawszy jej, jaką lawinę uruchomi, dając rodowi Atrydów dziedzica?” Podniósł wzrok i zobaczył litość w oczach Alii. Przykra była myśl, że budzi litość siostry. Czy ona także widzi tę straszną przyszłość?

      – Mój pan musi wiedzieć, jakie zagrożenia dla jego Imperium stwarza brak następcy – powiedziała Irulana z łagodną perswazją, wykorzystując sztukę Głosu Bene Gesserit. – Naturalnie, dyskusja o tych sprawach nie jest łatwa, ale trzeba o nich mówić otwarcie. Imperator to ktoś więcej niż człowiek. To przewodnik Imperium. Bezpotomna śmierć władcy zawsze powoduje zamieszki. Z miłości do poddanych nie wolno ich skazać na taki los.

      Paul gwałtownie wstał od stołu i wielkimi krokami podszedł do drzwi balkonowych. Wiatr za nimi zbierał dymy z kominów miasta. Wieczorny tuman pyłu znad Muru Zaporowego przesłonił srebrzysty błękit ciemniejącego nieba. Patrząc na południe, na szaniec osłaniający północne tereny przed kurzawami Coriolisa, Paul zastanawiał się, dlaczego nie może znaleźć takiej osłony dla spokoju ducha.

      Członkowie rady milczeli za jego plecami, świadomi, jak bardzo bliski jest wybuchu wściekłości.

      Paul czuł, że czas pędzi na niego. Próbował osiągnąć zacisze mnogiej równowagi sił, gdzie mógłby nadać przyszłości nowy kształt.

      „Zawracaj… zawracaj… zawracaj…” – kołatało mu się po głowie. Co by się stało, gdyby zabrał Chani – po prostu wziął ją i odleciał – i znalazł azyl na Tupile? Pozostałoby jego imię. Ramię dżihadu wyciągnęłoby się ku nowym, jeszcze potworniejszym miejscom. I o to też by go obwiniono. Nagle ogarnął go lęk, że sięgając po jakąkolwiek nową rzecz, mógłby upuścić to, co najcenniejsze, że nawet najmniejszy odgłos z jego strony mógłby roztrzaskać wszystko w drobny mak i rozrzucić tak daleko, że nigdy nie odzyskałby ani kawałka oddalającego się wszechświata.

      Na placu u jego stóp pojawiła się gromada pielgrzymów w zieleni i bieli hadżdżu. Niczym rozczłonkowany wąż sunęli za kroczącym na czele arrakińskim przewodnikiem. Przypomnieli Paulowi, że w sali audiencyjnej czeka już tłum suplikantów. Pielgrzymi! Uprawianie bezdomności stało się obrzydliwym źródłem bogactwa Imperium. Hadżdż zapełniał kosmiczne szlaki religijnymi włóczykijami. Przybywali i przybywali, i przybywali.

      „Jak wprawiłem to w ruch?” – zapytał siebie.

      To się, oczywiście, samo wprawiło w ruch. Tkwiło w genach, które zapewne przez wieki harowały na ten krótki paroksyzm.

      Napędzani głęboko zakorzenionym religijnym instynktem ludzie wędrowali w poszukiwaniu zmartwychwstania. Tutaj był kres ich wędrówki – na „Arrakis, miejscu, gdzie śmierć jest odrodzeniem”.

      Stary, wredny Fremen powiedział, że chce wędrowców dla ich wody.

      Paul się zastanawiał, czego naprawdę szukają pielgrzymi. Mówili, że przybywają do świętego miejsca. A przecież musieli wiedzieć, że we wszechświecie nie ma żadnego rajskiego źródła, żadnej Tupile dla duszy. Nazywali Arrakis kolebką niewiadomego, w której wiadome są wszelkie tajemnice. To był łącznik między ich światem teraźniejszym a przyszłym. I co przerażające, opuszczając Arrakis, sprawiali wrażenie zadowolonych.

      „Co tu znajdują?” – dumał Paul.

      W religijnej ekstazie często wypełniali ulice zgiełkiem niczym jakieś osobliwe ptactwo. Fremeni nazywają ich nawet „wędrownymi ptakami”. A nielicznych zmarłych tutaj – „uskrzydlonymi duszami”.

      Paul z westchnieniem uświadomił sobie, że każda nowa planeta podbita przez jego legiony to nowe źródło pielgrzymów. Przybywali wyrazić wdzięczność za „pokój Muad’Diba”.

      „Wszędzie panuje pokój – myślał. – Wszędzie… tylko nie w sercu Muad’Diba”.

      Miał wrażenie, że jakąś cząstką tkwi w czarnej, lodowatej magmie nieskończoności. Jasnowidzeniem wypaczył dotychczasowy obraz wszechświata w oczach rodzaju ludzkiego. Wstrząsnął kosmosem, zastąpiwszy poczucie bezpieczeństwa swoim dżihadem. Przezwyciężył, przechytrzył i przewidział wszechświat ludzi, jednak był pewny, że ten wciąż mu się wymyka.

      Planeta pod jego stopami – ta, którą nakazał przekształcić z pustyni w wodą płynący raj – żyła. Jej puls był równie silny jak ludzki. Walczyła z nim, stawiała mu opór, ignorowała jego nakazy…

      Poczuł dłoń w swojej dłoni. Spojrzał w dół, prosto w pełne niepokoju oczy Chani. Tonął w nich.

      – Proszę, kochany, nie walcz ze swoim ruh-duchem – szepnęła.

      Jej magnetyczny dotyk utrzymał go na powierzchni.

      – Sihajo – wyszeptał.

      – Musimy czym prędzej udać się na pustynię – powiedziała cicho.

      Uścisnął i puścił dłoń ukochanej, po czym wrócił do stołu, lecz nie usiadł. Chani zajęła swoje miejsce. Irulana z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w dokumenty leżące przed Stilgarem.

      – Irulana proponuje siebie na matkę imperialnego następcy – rzekł Paul. Zerknął na Chani, a potem na księżną, która unikała jego wzroku. – Wszystkim wiadomo, że nie darzy mnie miłością.

      Irulana zastygła.

      – Znam racje polityczne – mówił Paul. – Ale obchodzą mnie racje ludzkie. Sądzę, że gdyby księżna małżonka nie była narzędziem Bene Gesserit, gdyby nie przyświecała jej żądza władzy, moja odpowiedź byłaby całkiem inna. Jednak w tym stanie rzeczy odrzucam tę propozycję.

      Irulana aż się zachłysnęła oddechem.

      Siadając, Paul pomyślał, że nigdy nie widział, by tak słabo panowała nad sobą. Nachylił się ku niej.

      – Irulano, naprawdę mi przykro.

      Uniosła brodę. Jej oczy miotały błyskawice.

      – Nie potrzebuję twojej litości! – wysyczała, po czym zwróciła się do Stilgara: – Masz jeszcze coś pilnego i niecierpiącego zwłoki?

      – Ostatnia sprawa, Najjaśniejszy Panie. – Stilgar patrzył tylko na


Скачать книгу