Mesjasz Diuny. Frank Herbert

Mesjasz Diuny - Frank  Herbert


Скачать книгу
cierpienie można kłaść na szali z ogromem katuszy?

      – Kochany? – zaniepokoiła się Chani.

      Zakrył jej usta dłonią.

      „Poddam się – myślał. – Wyfrunę, póki jeszcze mam dość siły, poszybuję hen, w przestrzeń, dokąd nie doleci ptak”. Dobrze wiedział, że to beznadziejny pomysł. Dżihad podążyłby za jego upiorem.

      Co mógłby odpowiedzieć? Jak się wytłumaczyć, kiedy ludzie zarzuciliby mu niezmierną głupotę? Kto by go zrozumiał?

      „Ja tylko chciałem spojrzeć za siebie i powiedzieć: »Tam! Tam jest istnienie, które nie zdołało mnie zawłaszczyć. Patrzcie! Znikam! Żaden potrzask ni sieć ludzkiego pomysłu nie złowi mnie już nigdy. Wypieram się religii! Ten moment chwały należy do mnie! Jestem wolny!«”

      „Co za puste słowa!”

      – Wczoraj widziano dużego czerwia pod Murem Zaporowym – powiedziała Chani. – Ponad sto metrów, jak powiadają. Takich dużych już się prawie nie spotyka w tych okolicach. Odstręcza je woda, jak sądzę. Mówią, że ten przybył, by wezwać Muad’Diba do powrotu na pustynię. – Uszczypnęła go w pierś. – Nie śmiej się ze mnie.

      – Nie śmieję się.

      Dziwując się trwałości fremeńskiego mitu, poczuł ściśnięcie serca, jakiś ucisk na linię życia – adab, władcza pamięć. Wspomnienie dziecinnej komnaty na Kaladanie… ciemna noc wśród skalnych ścian… jakaś wizja! Jeden z pierwszych przebłysków jego jasnowidzenia. Poczuł, jak umysł zanurza się w tej wizji, przez mgłę pamięci (wizja w wizji) ujrzał długi rząd Fremenów w pokrytych pyłem dżubbach. Defilowali przesmykiem wśród wysokich skał. Taszczyli jakiś owinięty w płótno podłużny kształt.

      Paul usłyszał swój głos w tej wizji: „Wszystko było takie słodkie… ale ty byłaś najsłodsza…”.

      Adab odstąpiła.

      – Tak ucichłeś – szepnęła Chani. – Co ci jest?

      Wzdrygnąwszy się, usiadł prosto i odwrócił od niej twarz.

      – Zły jesteś, że wybrałam się na skraj pustyni.

      W milczeniu pokręcił głową.

      – Poszłam tylko dlatego, że pragnę dziecka.

      Odebrało mu mowę. Ta wczesna wizja poraziła go swą nagą siłą. Straszliwe przeznaczenie! W tamtej chwili całe jego życie rozkołysało się niczym gałąź, z której zerwał się ptak, a był to ptak szansy. Wolnej woli.

      „Połknąłem haczyk z przynętą przepowiedni” – pomyślał.

      Czuł, że połykając ten haczyk, ustawił się na jednotorowym szlaku życia. Zastanawiał się, czy to możliwe, żeby przepowiednia nie przepowiadała przyszłości. Czy to możliwe, żeby przepowiednia stwarzała przyszłość. Czyżby wpakował swoje życie w jakąś sieć niewidzialnych nici, zaplątał się w nich podczas tamtego objawienia – ofiara pająka przyszłości, który nawet w tej chwili sięga po niego straszliwymi szczękoczułkami?

      Przyszedł mu na myśl aksjomat Bene Gesserit: „Użycie nagiej siły czyni nas nieskończenie słabymi w obliczu sił ogromniejszych”.

      – Wiem, że jesteś zły. – Chani dotknęła jego ramienia. – To prawda, że plemiona wróciły do dawnych obrzędów i krwawych ofiar, ale ja nie brałam w nich udziału.

      Zrobił głęboki, roztrzęsiony wdech. Nurt wizji rozpłynął się w głębokiej, spokojnej toni, której prądy z pochłaniającą siłą toczyły się poza zasięgiem Paula.

      – Proszę – odezwała się błagalnie Chani – ja chcę dziecka, naszego dziecka. Czy to coś strasznego?

      Pogłaskawszy ją po ramieniu, wyzwolił się z jej objęć. Wstał z łóżka, zgasił lumisfery, podszedł do drzwi balkonowych i odsłonił kotary. Głęboka pustynia wciskała się tutaj jedynie swoimi zapachami. Lity mur naprzeciwko sięgał nocnego nieba. Promienie księżyca padały ukośnie na opasany murem ogród, wysokie drzewa o szerokich liściach, wilgotną gęstwę roślinności. Patrzył na oczko z rybami, w którym gwiazdy odbijały się pośród liści, na zatoki kwiatowej poświaty bielejące w cieniu. Przez chwilę widział ten ogród oczami Fremena: obce, groźne, niebezpieczne marnotrawstwo wody.

      Wspomniał sprzedawców wody, których pozbawił zajęcia hojnym rozdzielnictwem. Nienawidzili go. Uśmiercił przeszłość. Inni, nawet ci, którzy pozabijaliby się dla solarisów na zakup cennej wody, też go nienawidzili za zmianę starych zwyczajów. W miarę jak narzucony przez Muad’Diba system ekologiczny zmieniał oblicze planety, opór w ludziach narastał. Zadał sobie pytanie, czy nie był przypadkiem zarozumiały, uważając, że może przenicować całą planetę – żeby wszystko rosło tam i tak, jak przykazał. Gdyby nawet mu się udało, co z wyczekującym na zewnątrz wszechświatem? Czy obawia się podobnej obróbki?

      Nagłym ruchem zaciągnął kotary i uszczelnił wentylatory. W ciemności obrócił się w stronę Chani, wiedząc, że czeka na niego. Jej taliony wody zadźwięczały jak żebracze dzwonki pielgrzymów. Kierując się po omacku dźwiękiem, wpadł w jej wyciągnięte ramiona.

      – Kochany – szepnęła – sprawiłam ci przykrość?

      Otoczywszy go ramionami, zamknęła w nich jego przyszłość.

      – Nie ty – rzekł. – Och… nie ty.

      Pojawienie się zjawiska polowego tarczy i rusznic laserowych, których interakcja powoduje wybuch śmiertelny dla obu stron, wytyczyło obecne kierunki w technice zbrojeniowej. Nie będziemy tu roztrząsać szczególnej roli głowic atomowych. Fakt, że każdy ród w moim Imperium mógłby za ich pomocą zniszczyć planetarne siedliska pięćdziesięciu lub więcej innych rodów, wywołuje, to prawda, pewną nerwowość. Ale wszyscy dysponujemy odstraszającymi planami uderzenia odwetowego. Gildia i Landsraad mają w swojej pieczy klucze do tego arsenału. Nie, moje zainteresowanie skupia się na przeistaczaniu ludzi w szczególny rodzaj broni. Kilka potęg rozwija tę dziedzinę o teoretycznie nieograniczonych możliwościach.

      – Muad’Dib. Wykład w Akademii Wojennej z Kroniki Stilgara

      Starzec tkwił w drzwiach, bystro spoglądając błękitnymi w błękicie oczyma. Wyzierała z nich tubylcza nieufność, jaką wszyscy ludzie pustyni żywili wobec obcych. Wyryte goryczą bruzdy w kącikach ust ginęły we włosach siwej brody. Stał bez filtraka, mając świadomość, że wilgoć ucieka z domu przez otwarte drzwi. Była to wiele mówiąca beztroska.

      Scytale z ukłonem przekazał hasło spiskowców.

      Z głębi domostwa dolatywały dźwięki rebabu zawodzącego w atonalnym dysonansie semuckiej muzyki. W postawie starca nie było śladu narkotycznego otępienia – znak, że ktoś inny miał tu słabość do semuty. Mimo wszystko odkrycie tak wyrafinowanego nałogu w tym miejscu zaskoczyło Scytale’a.

      – Pozdrowienia z daleka – rzekł z uśmiechem na płaskiej twarzy, którą wybrał na to spotkanie. Wówczas przyszło mu na myśl, że ten staruch może rozpoznać przybrane oblicze. Niektórzy starsi Fremeni tutaj, na Diunie, znali Duncana Idaho.

      Zrozumiał, że wybór, który wydawał mu się zabawny, mógł się okazać błędem. Ale nie śmiał tutaj zmieniać rysów. Rozejrzał się niespokojnie. Czy gospodarz nigdy nie zaprosi go do środka?

      – Znałeś mego syna? – zapytał stary.

      Nareszcie jeden z odzewów. Tleilaxanin odpowiedział kolejnym hasłem, cały czas uważnie obserwując wszystko, co się działo wokoło. Nie podobała mu się ta sytuacja. Sterczał pod domostwem w końcu ślepego zaułka. Wszystkie domy w sąsiedztwie wybudowano dla weteranów dżihadu. Powstałe w ten sposób przedmieście Arrakin sięgało Basenu Imperialnego za Tiemagiem. Pierzeje zamykały


Скачать книгу