Sekret wyspy. Dorota Milli
w papierach nad licznymi rozliczeniami, będąc księgową, kadrową i menadżerem własnej restauracji, odpływała w świat liczb i traciła poczucie czasu. Wtedy to Łasuch, jak dobrze naoliwiony zegar, wyjściem na ogród dawał jej znać o trwającej porze obiadowej. Budziła się ze skupienia i docierały do niej dźwięki wydobywające się z kuchni, gwar rozmów klientów i nawoływania wczasowiczów zmierzających na plażę.
Po kilku godzinach przebywania w ciszy wychodziła z biura, tęskniąc za hałasem, pokrzykiwaniem i pędem, który przyśpieszał krew w jej żyłach. Zazwyczaj narzucała fartuszek i pomagała przy przyjmowaniu zamówień, serwowaniu kawy, wycieraniu stołów, zbieraniu brudnych naczyń i wielu innych rzeczy, które trzeba było zrobić na już.
Korytarzem minęła drzwi do ogrodu i pokoju socjalnego, po czym weszła w część kuchenną, przez którą można było dojść do magazynów i pomieszczeń z lodówkami i zamrażarkami. Skierowała się do kuchni, by podglądnąć, jak kucharz ze swoją dwuosobową ekipą gotują i pichcą. Nie musiała długo czekać, aż Marcin ją wypatrzy. Dużych rozmiarów kucharz zasłaniał wysokie czoło czapką kucharską, a jego zacne ciało przewiązane było białym fartuchem, który nosił liczne ślady pracy.
Jego pyzata twarz i drgające policzki były lekko zaróżowione od unoszącej się pary, co było stałym elementem wizerunku prawdziwego szefa kuchni. Oddawał się gotowaniu z pasją i zaangażowaniem, tworząc swoje autorskie przepisy i urozmaicając potrawy tajnymi składnikami, ubogacającymi ich smak.
– Najwyższy czas. Czeka na blacie – powiedział, zerkając na duży talerz wypełniony po brzegi. Smażona ryba w panierce, przypieczone młode ziemniaczki i surówki tworzyły na talerzu zjawiskowy i smacznie wyglądający obraz.
– Marcinku, uwielbiam cię. Stanowimy idealną parę, nie uważasz? – Wiki zaśmiała się, idąc po talerz. Lubiła, jak o nią dbano. Prowadzenie restauracji miało wiele minusów, ale znalazłaby taką samą liczbę plusów; pierwszy to podawane jej pod nos przesmaczne dania, które zapełniały pusty żołądek.
– Powtórzę ci to przy wypłacie premii.
– Nie namówisz mnie na kolejną podwyżkę, i tak cię rozpieściłam.
– Tak jak ja ciebie, Wiktorio – powiedział z lekkim uśmiechem, wykonując swoje obowiązki. Mimo dużych rozmiarów poruszał się w wąskich przejściach kuchni z gracją, a żaden jego krok nie był zmarnowany.
– Nie mogę zaprzeczyć. – Przysiadła na stołku i delektowała się obiadem. Zewsząd otaczały ją najróżniejsze zapachy wydobywające się z garów, ale zupełnie nie zwracała na to uwagi. Lubiła przyglądać się pracy kucharza, z całego zespołu został jej ulubieńcem. Był jeszcze Rysiek, który lubował się w rytmach disco polo, musieli więc stopować jego muzyczną duszę przez regularne zmienianie kanału radiowego, i Czesław, bardziej lubiący flirtowanie z kelnerkami przy barze niż siedzenie w kuchni. Marcin jednak towarzyszył Wiktorii od pierwszego dnia pracy, to z nim rozpoczęła przygodę własnej działalności. Wiedziała niewiele, najwięcej z obserwacji z miejsc, w których wcześniej pracowała. Nie miało to jednak znaczenia, musiała osiągnąć swój cel.
Pierwszą rozmowę, jako pracodawca szukający pracowników, przeprowadziła właśnie z nim. Zobaczyła wstydliwego chłopaka o słusznych rozmiarach, który mimo braku doświadczenia chciał u niej gotować i udowodnić, że potrafi i sprosta każdemu wyzwaniu. Zawahała się tylko przez sekundę, po czym zgodziła się dać mu olbrzymi kredyt zaufania. Nigdy tego nie pożałowała. Wiedziała, jak to jest być nikim, za kogo nikt nie dałby złamanego grosza. Zatrudniła chłopaka, poleciła mu zwracać się do siebie po imieniu, gdyż jej zdaniem określenie „szefowa” było na wyrost. Marcin po długich namowach zgodził się, choć został przy jej pełnym imieniu, niejako z szacunku.
Zaczynała jako laik, początkująca restauratorka, zatrudniła ludzi, którzy może i nie mieli wykształcenia, ale ogromne chęci. Nieraz się rozczarowała, lecz potrafiła wyciągać wnioski i nie popełniać tych samych błędów. Czasem jedno spojrzenie decydowało, czy kogoś zatrudni i zaprosi do swojego świata, pełnego chaosu i pędu. Teraz miała stałą sezonową ekipę. Marcin zostawał z nią również na zimę, tak jak dwie kelnerki.
Najedzona opuściła kuchnię i przeszła do strefy dla gości, podziwiając wystrój, jaki sama stworzyła i wymyśliła od podstaw. Było wręcz krzykliwie, tęczowo i tłocznie. Na ścianach wisiały morskie obrazy i zdjęcia, zwisały sieci. Lampy w marynistycznym stylu rozwiewały opadający mrok światłem, a wszelkiej maści dodatki i urozmaicenia zdobiły każdy kąt.
Barwny przepych wylewał się na ogródek, gdzie donice przepełnione kwiatami zdobiły i zachęcały do wejścia. Było mnóstwo wiatraków i dzwonków bujających na wietrze czy chorągiewek wiszących na sznurkach nad tarasem ogrodu. Wszystko to przyciągało wzrok, urozmaicało otoczenie, bo nikt tak jak Wiki nie zdecydowałby się na kolorowe wariactwo. Restauracja „Kotwica” była znana nie tylko mieszkańcom, lecz także turystom często odwiedzającym Dziwnów.
Przy chodniku zdecydowała się postawić kiosk z pamiątkami. W drewnianej budce mogła zmieścić się tylko jedna osoba. Inwestycja miała być na próbę, taki efekt przeczucia i sprawdzenia, czy sprzedaż drobnych bibelotów z biżuterii ma sens. Okazała się sukcesem. Wiki nie dziwiła się, sama uwielbiła świecące drobnostki, które poprawiają humor na kilka chwil.
Rozejrzała się po stolikach, szukając zajęcia, jednak każdy klient miał swoje zamówienie. Nawałnica turystów, jaka napływała w najgorętszym czasie letnim, powoli odchodziła w zapomnienie. Połowa sierpnia to wciąż sezon z wszelkimi urokami lata, ale w spokojniejszej atmosferze. Codziennie jasności dnia ubywało, szybciej nadciągał mrok nocy, robiło się ciszej i wolniej. Dziwnów ponownie uspokajał się, wyciszał, by odetchnąć po wizycie wczasowiczów.
Nie znajdując dla siebie pracy, postanowiła napić się ciemnej kawy, jaką najbardziej lubiła. Uśmiechnęła się na tę myśl, a wtedy jej wzrok napotkał ciemne oczy mężczyzny, który zaskoczył ją swoim pojawieniem się. Od razu straciła dobry humor.
Spięła się, patrząc na wysokiego i szczupłego mężczyznę, który nieśpiesznie, wręcz ważąc każdy krok, zbliżył się i zatrzymał tuż przed nią. Nic nie powiedział, tylko wyczekiwał.
– Co tu robisz? – zapytała, mając dość jego ciężkiego spojrzenia.
– Jak myślisz? Przecież się nie zgubiłem.
– Głośno jest wszędzie i nie ma dwunastej w nocy, czyli nie planujesz wlepić mi mandatu za złamanie ciszy nocnej.
– Które zawsze słusznie ci się należą.
– Tak jak tobie medal za najlepsze dbanie o nasze bezpieczeństwo – rzuciła z ironią.
– Zaczynasz mnie doceniać, Popławska?
– Gajda, do brzegu, po co, z czym i dlaczego tracisz mój czas?
– Przyszedłem na kawę z… cyjankiem, taką, jak tylko szefowa potrafi zaparzyć. – Edwin Gajda był wysoki i patrzył na niewielką Wiktorię z góry, a ponieważ stał blisko dziewczyny, ten efekt się wzmógł. Wiedział, że bardzo tego nie lubiła.
– Zatruty organizm nie przyjmuje trucizny, bo jest gorszy od niej samej – rzuciła złośliwie. To był kolejny rytuał Wiki: dopiec komendantowi miasta z silnym przekonaniem, że mu się słusznie należy.
– Czyli doceniasz. – Twarz mężczyzny nie wyrażała emocji, jedynie oczy z czarnymi zlewającymi się ze źrenicami tęczówkami pozwalały odrobinę odkryć.
– Nie licz, że sama szefowa zrobi ci kawę, wiesz, gdzie jest bar.
– Czyli jest szansa, że przeżyję.
– Twoja śmierć byłaby ogromną stratą dla miasta, Gajda – dodała tym samym ironicznym tonem. Patrzyła za komendantem, gdy podchodził do