Dzika rzecz. Rafał Księżyk

Dzika rzecz - Rafał Księżyk


Скачать книгу
jego członków. Drugi ukazał się w „Non Stopie”. Nie było wówczas więcej pism muzycznych, można więc powiedzieć, że mówili o nich wszyscy, i to z entuzjazmem.

      Maksymilian Biedrzycki pisał tak:

      Słuchając muzyki z walkmana, wszedłem do ciemnej klatki. Długo szukałem kontaktu, macając ściany na całej długości. W zupełnej pustce dookoła muzyka osaczyła mnie ze zdwojoną siłą. Powoli wpadałem w panikę, poddając się narastającemu uczuciu lęku… W końcu ktoś na górze zapalił światło, a ja zdałem sobie sprawę, że przez chwilę przebywałem w zupełnie innym świecie.

      „Mroki” weszły na postpunkową scenę wraz z Joy Division, które pod koniec lat osiemdziesiątych wciąż było zespołem kultowym. Emanowały z najmodniejszych anglosaskich nisz: goth rocka i dream popu. Szczególnie odcisnęły się na muzyce całej plejady „zimnofalowych” zespołów polskiego undergroundu, w tym na ulubieńcach Jarocina Variété i 1984. Mroczna muzyka była idealną ścieżką dźwiękową dla podróży do wnętrza, częstej ucieczki w realiach schyłkowego PRL-u. Około 1989 roku „mroki” święciły prawdziwe triumfy. Wtedy ukazał się album Disintegration, który przyniósł The Cure status gwiazdy pop i skłonił setki młodych Polaków do zrobienia sobie fryzury na Roberta Smitha. We wspomnianym „Magazynie Muzycznym” pojawiła się comiesięczna rubryka Mroczni niezależni, opisująca brytyjską scenę, od Alien Sex Fiend po podopiecznych wytwórni 4AD. W Polsce gwiazdą „mrocznych klimatów” była grupa Closterkeller ze stylową Anją Orthodox, a największą wyrocznią ich fanów – trójkowe audycje Tomasza Beksińskiego, który wszedł w te „klimaty” tak głęboko, że już nie wrócił.

      „Mroki” niejedno miały imię i jeśli główny nurt wytyczały tu w gruncie rzeczy popowe, romantyczne piosenki The Cure i Closterkeller, to gwiazdami nurtu podskórnego, który rozdrapywał traumy, byli The Birthday Party i ich lider Nick Cave, rozwijający już wtedy karierę solową, oraz Swans. Czy mógł być większy komplement dla Los Loveros niż pogłoska, że Cave, zachwycony wrocławskimi muzykami, chciał ich ściągnąć na wspólne nagrania do Londynu? W sumie jeśli grali już ze Swans, wydawało się to całkiem prawdopodobne. Kajtek wprawdzie dementuje legendę o współ­pracy z Cave’em, jako całkiem realny jawił się natomiast plan wspólnej europejskiej trasy z brytyjskim No Corridor. Los Loveros rozmawiali z Polskim Stowarzyszeniem Jazzowym, którego menedżment był zaprawiony w eksportowaniu artystów na Zachód, i wystąpili o wizy do Wielkiej Brytanii. Nic z tego nie wyszło. Podobnie jak z planów nagrania dwóch płyt, studyjnej i koncertowej, a także maxi-singla z muzyką filmową – wszak maxi-singiel był hołubionym nośnikiem nowej fali. Ale Los Loveros odbyli swoją wielką podróż. Na miarę tamtego miejsca i czasów aktem brawury był już pierwszy etap ich podboju świata, gdy przenieśli się z Wrocławia do Warszawy. Wyjechali we czwórkę – Kajtek, Karaś, Sawicki, ­Wiśnia. Nagle, bez przygotowania. Trudno nie dopatrzeć się w tym inspiracji historią The Birthday Party, którzy z Australii uciekli do Londynu.

      Kajtek: – Wyjazd do Warszawy to był najbardziej idiotyczny pomysł, jaki mógł nam przyjść do głowy. Decyzja zapadła wśród oparów różnych środków. Sawicki i Wiśniewski byli głównymi inicjatorami, ja szedłem za zespołem. Przeprowadzka była zupełnie nieprzygotowana, nic nie było zabezpieczone. Nieźle się zaczęło – zabraliśmy do pociągu cały sprzęt, paczki, bębny, a nie kupiliśmy biletów. Konduktorowi obiecaliśmy złote góry, żeby tylko dał nam oddzielny przedział. W każdym składzie pociągu dłuższej relacji był taki przedział, dla matek z dziećmi czy osób, które zasłabną. Tam nas zapakował. Sprzętu było sporo, tak więc całą podróż spędziłem pod sufitem, na półce na bagaże. Konduktor był potem wściekły, bo dostał jednego dolara. Jak wysiedliśmy, okazało się, że nie ma centralki; została w przedziale, a pociąg od­jechał. Mój pierwszy dzień w Warszawie polegał na tym, że obdzwaniałem wszystkie dworce w mieście z pytaniem, gdzie zajechał pociąg z Wrocławia, a nie było jeszcze wtedy komórek. Pojechałem taksówką, musiałem dać kasę kolejarzowi, na szczęście już innemu, żeby mnie wpuścił do tego wagonu na bocznicy, i już na piechotę, z tym bębnem na głowie, szed­łem przez miasto do Remontu, bo resztę kasy miałem wraz z ciuchami w głównym bagażu.

      Zakotwiczyliśmy w klubie. Tam spaliśmy przez parę dni, w sali prób Daabu i De Mono. Zamontowałem się na fortepianie, wyżej zawsze cieplej. A to już był październik.

      Mieliśmy jakiś wstępny układ z Katarzyną Kanclerz, że będzie naszą menedżerką, ale szybko przestała nas lubić. Z koncertów były grosze. Bida. Na początku waletowałem w akademiku Alcatraz. Miałem studencką pracę na portierni, ale po miesiącu czar prysł. Prawie dzień w dzień przyjeżdżałem do Remontu na darmowe zupki, czasami zdarzało się drugie danie. Posiłkowałem się tym, co mi mama z domu przysłała. Chłopaki też dostawali pieniądze. Karaś zaczął pracować. Sawicki z Wiśniewskim mieszkali razem w kawalerce, którą wynajmowali od Moniki Olejnik za czterysta baksów miesięcznie. W końcu i ja tam wylądowałem, miałem łóżko polowe w kuchni. Mieszkanie znajdowało się w najbardziej żulerskiej części Warszawy, na Pradze-Północ, przy placu Leńskiego. Raz w nocy obudziły mnie strzały z karabinu maszynowego, to był przecież burzliwy czas przełomu.

      Trudno dziś ustalić kalendarium ich pobytu w Warszawie. ­Kajtek twierdzi, że czuł się już zadomowiony, gdy odbywały się wolne wybory – to z warszawskich murów pamięta plakaty „Solidarności” z kowbojem. Musieli zatem przyjechać jesienią 1988 roku. W lutym 1989 zagrali swój najważniejszy koncert w stolicy, na festiwalu Poza Kontrolą w Remoncie (Kajtek: „Tragicznie byliśmy nawaleni”). Grywali z Gardenią, Closterkeller, Oczi Cziorne; kilka występów w Warszawie, wyjazdy do Łodzi, Białegostoku, Radomia i Tłuszcza. Strona z koncertowego notatnika Kajtka dotycząca tamtego okresu jest akurat wyrwana. W lipcu miał dość, wrócił do Wrocławia i zamieszkał na pierwszym tamtejszym squacie przy Oławskiej. Sawicki związał się z Jowitą Cieślikiewicz z żeńskiego zespołu Oczi Cziorne (który z powodzeniem mógłby wykonać własną wersję Ekscentryków) i wyjechał do Gdańska. Wiśniewski i Karaś zostali w Warszawie. Spotykali się na koncertach.

      – Nigdy nie poczuliśmy się częścią żadnej sceny. W Warszawie nikt nas nie lubił oprócz Gardenii i paru straceńców – twierdzi Kajtek.

      – Za co ich nie lubili? – zastanawia się gitarzysta Gardenii Alek Januszewski. – Bo byli bezkompromisowi, a bezkompromisowość bywa męcząca. Na koncertach dawali totalnie, chcieli przekraczać granice – emocjonalne. Ale muzycznie pilnowali dyscypliny, mieli przecież skomplikowane aranżacje, zmiany tempa, wszystko było zagrane precyzyjnie. Sawicki, zwany Admirałem, był po szkole muzycznej i trzymał zespół w ryzach. Pamiętam, jak podczas koncertu dźgał Kajtka gryfem basu, żeby równo grał.

      Koncert Los Loveros w warszawskich Hybrydach, luty 1991

      Fot. Stanisław Sielicki

      Kajtek: – Ludzie na koncerty przychodzili, byli zaciekawieni, ale środowisko muzyczne nas nie tolerowało. Każdy tam grał o swoje, a my też robiliśmy numery. Przykład: przed koncertem w Hybrydach, zimą, w naszej kawalerce zepsuł się kaloryfer. Wezwaliśmy hydraulika, przyszedł, pogrzebał i wstawił w ten kaloryfer jakąś blaszkę, nie pamiętam już dokładnie. Zaczęło grzać. Moi koledzy wpadli na pomysł, żeby zadzwonić do Trójki i zadać zagadkę: kto zgadnie, jaka jest nazwa blaszki, która udrażnia kaloryfer, ten dostanie dwa darmowe bilety na koncert Los Loveros. Tylko że jako numer, pod który trzeba było dzwonić z odpowiedzią, podaliśmy telefon Anji Orthodox z Closterkeller. Po jakimś czasie usłyszeliśmy, jak do Trójki zadzwoniła oburzona Anja: „Niech te przybłędy z Wrocławia nie zawracają mi głowy, jestem artystką i przygotowuję się do koncertu”. Los Loveros osiągnął swój cel, pękaliśmy ze śmiechu. A sam koncert to już była ostatnia faza naszego upadku. Występowaliśmy razem z Proletaryatem, na gitarze zagrał z nami Andrzej Zeńczewski


Скачать книгу