Dzika rzecz. Rafał Księżyk

Dzika rzecz - Rafał Księżyk


Скачать книгу
i nagrania, nagle zaczął ryczeć ze śmiechu: „To my, Los Loveros! Dałaś się wkręcić!”.

      A co oni mieli do zaproponowania zblazowanej warszawskiej publiczności? Bardzo wiele. Ich muzyka łączyła klimat „hajowej” mistyki rocka lat sześćdziesiątych i drapieżne energie postpunka. Granie mroczne, lecz zerkające ku korzeniom, podsłuchany u Cave’a surowy blues i – w najlepszych momentach – dziki, rozstrojony swing na gitary elektryczne. Recenzenci koncertów Los Loveros byli pod wrażeniem ich dramaturgii. To zasługa wokalisty, który opowiadał mocnym, emocjonalnym głosem, nie tylko słowami, ale też intonacją. Wiśniewski dołączył do nich ostatni i początkowo, gdy nie miał tekstów, śpiewał w wymyślonym języku. O szczególnej chemii w zespole niech świadczy fakt, że Sawicki oprócz Ekscentryków podrzucił mu również fragment z Pożegnania jesieni Witkacego. Powstała z niego piosenka Jamburowy statek. Co to jest „jambur”? Pisał Witkacy:

      […] nikt nie wiedział, co to był „jambur”. Ale teraz słowo to stało się Jasiowi symbolem całej dziwności tego, co prze­żywał – zrozumiał nieistniejące znaczenie tego „pojęcia”, które go od dzieciństwa fascynowało. I nagle zaśpiewał dziko, improwizując nowe słowa do znanej melodii góralskiej.

      Wiśniewski miał charyzmę. Urok nawiedzonego losera, niczym Jim Morrison czy Nick Cave. I uśmiech niczym Jack Nicholson. Wspominają o tym wszyscy, którzy go znali, łącznie z reporterem „Magazynu Muzycznego”. Uwodził publiczność, ale też śmiało prowokował.

      – Poznaliśmy się, kiedy Los Loveros w 1988 pierwszy raz grali w Warszawie na Poza Kontrolą – wspomina basista Gardenii Przemek „Gutek” Wójcicki. – Zaprosili nas na koncert do Wrocławia i przyjechaliśmy do klubu Katakumby. W środku wyglądało to tak, że pod sceną rządziło kilkudziesięciu skinów, potem przerwa z piętnaście metrów i reszta publiczności. Grał właśnie wrocławski zespół Yanko, mieli kawałek Kwiaty dla Śląska i musieli wykonać go ze trzy razy z rzędu, bo skini – kibole Śląska Wrocław – tego się domagali. Na bramce stał szef tych skinów, jak się zaczynało robić gorąco, pod­chodził i otwartą dłonią walił ich w te łyse łby. Po Yanko weszli Loverosi. Wiśniewski naciągnął sobie dużo kabla od mikro­fonu i zeskoczył ze sceny między skinów. Chodził między nimi z tym swoim uśmiechem i śpiewał, patrząc im prosto w oczy. Oni wściekli, rzucali spojrzenia, jakby go chcieli zabić. Myśleliśmy, że się na niego rzucą. Nic się nie stało, ale napięcie buzowało ogromne. Mocna scena. Tacy byli Loverosi, jak coś robili, to na maksa, nie oglądając się na nic. Nie mieli instynktu samozachowawczego.

      Jacek „Tuńczyk” Fedorowicz, weteran wrocławskiego undergroundu, który grał w Poerocks, Klaus Mit Foch, Kormoranach i przez chwilę z Los Loveros: – Wiśniewski był przystojnym blondynem, wiecznie uśmiechniętym. Ciągle się uśmiechał. Myślę, że jak wychodził do kibla i się chlastał, to też się uśmiechał.

      Tuńczyk napisał dla niego tekst She’s Crime. Piosenka, która w pierwszej chwili wydaje się dekadencką historią miłos­ną o toksycznym związku, raptem okazuje się perwersyjnym songiem o… żyletce.

      Słynny uśmiech Jacka Nicholsona. Marek Wiśniewski z Los Loveros na krótko przed śmiercią, podczas imprezy w podwarszawskiej Mostówce

      Fot. Aleksander Januszewski

      She’s crime in my hands,

      She’s crime for my veins.

      The sharpest point of pain.

      Welcome home, are you sleeping?

      No, I am waiting for you.

      And what about you?

      What about me?

      Tuńczyk: – Marek mieszkał u mnie przez pewien czas, w 1987, 1988? Przychodzę do domu, a on śpi na wycieraczce pod drzwiami w kałuży krwi. Podciął sobie żyły. Raz, drugi. „Marek, trzeba coś z tym zrobić”. A on to lubił. Lubił sobie otwierać żyły. Jak go znalazłem, napisałem ten tekst. Dla Marka. Wyraźnym liderem tego zespołu był Zbyszek Sawicki, zwany Von Dem Bachem, bo taką sobie ksywkę wymyślił. Jego też fascynowało samozniszczenie. Dołączyłem do Los Loveros z powodu zachwytu ich talentem. Ale współpracą po prostu szybko się zmęczyłem.

      Podczas koncertu we wrocławskich Katakumbach Wiś­niewski odwijał z ręki bandaż i pokazywał świeże rany.

      – Potrafił się pociąć na dzień, dwa przed koncertem – pamięta Kajtek. – Do dzisiaj chciałbym wierzyć, że to była tylko kreacja artystyczna. Natomiast jak było u niego wewnętrznie? Zawsze zaskakiwało mnie to, co Marek wyczyniał. Ale nigdy – pewnie to był błąd – nie rozmawialiśmy o tym poważnie. Wtedy te zachowania mi imponowały, ale to było jego cierpienie, wewnętrzne rozbicie. Życie osobiste Marka to jego sprawa; można powiedzieć, że był w kontrze do niego. A w tamtych czasach miał już rodzinę, urodziło mu się dziecko. Rodzina została we Wrocławiu. W tym ostatnim roku nie miałem z nim już kontaktu. Bardzo wrażliwy, empatyczny człowiek, nie wiem, dlaczego tak się pogrążył. Na zawsze to dla mnie pozostanie tajemnicą. Z tego, co słyszałem, było tak, że napuścił wody, wszedł do wanny i się pochlastał. Na podłodze zostały ślady krwi, ścieżka z wanny do telefonu, jakby o czymś jeszcze pomyślał i gdzieś dzwonił. Ale potem wrócił do wanny. Tam go znaleźli.

      Gutek: – Spotkałem Wiśniewskiego tej nocy, gdy popełnił samobójstwo. Wcześniej tego samego dnia odbieraliśmy z dworca dużą ekipę, ze dwadzieścia osób, które przyjechały z Wrocławia na urodziny Karasia. Mieszkałem wtedy razem z Karasiem w Mostówce pod Warszawą. Odstawiliśmy gości z Centralnego na Dworzec Wileński, skąd się jechało do Mostówki, pożegnałem się z Wiśniewskim, ale jakieś dwie godziny później spotkałem go znowu, na Nowym Świecie, ­pod nocnymi delikatesami. Był lekko dziabnięty. Kupiliśmy wino i poszliśmy je wypić na ławeczce na podwórku przy Ordynackiej. Bardzo pozytywnie nastawiony, w świetnym humorze, opowiadał o pomysłach na nowe teksty. Miał klucze do mieszkania znajomej z Żoliborza, nie było jej wtedy w Warszawie. Rozstaliśmy się, pojechał na Żoliborz i się zabił.

      Wiśniewski popełnił samobójstwo w lipcu 1991. Jeszcze na początku tamtego roku nagrali kilka utworów w studiu w Wejherowie. Trafiły one, wraz z nagraniami koncertowymi z Poza Kontrolą, na jedyną płytę Los Loveros, wydaną w 2015 roku na limitowanym winylu zatytułowanym Ekscentrycy. Na więcej nie było szans.

      Sawicki został na Wybrzeżu i zmarł przedwcześnie w 1997 roku, Karaś mieszkał dłuższy czas w Warszawie, gdzie znalazł pracę grafika komputerowego. Kajtek działał we Wroc­ławiu i w latach dziewięćdziesiątych zaczął grać z jeszcze jednym muzykiem, który przewinął się przez Los Loveros – gitarzystą i wokalistą Dariuszem Bufnalem. Ich zespół Serpent Beat wydał dwa ciekawe albumy: Serpent Beat (1999) i Deadly Gift (2003), na których słychać echa Los Loveros, raczej jednak te klimatyczne niż histeryczne. W drugiej dekadzie nowego wieku Kajtek i Karaś spotkali się muzycznie we Friktalu, środowisku ludzi grających muzykę free. Ich historię przerwała kolejna śmierć. Karaś zmarł nagle latem 2016 roku.

      Materiału na scenariusz jest aż nadto, czy jednak film o Los Loveros utrzymałby się w ramach popularnej opowieści o przygodach i autodestrukcji zespołu rockowego? Łatwo mógłby się przeistoczyć w egzystencjalny dramat. Całkiem jak w piosence Ekscentrycy:

      On pochwycił się za serce,

      Ona także

      Z twarzą białą,

      I serce mu bić przestało,

      Równocześnie i tancerce.

      Murzyn w śmiech, a jazzband ryczy.

      Ekscentrycy, ekscentrycy.

      


Скачать книгу