Królowie bajek. Leszek K. Talko

Królowie bajek - Leszek K. Talko


Скачать книгу
nowe socjalistyczne traktory były mało empatyczne, zarozumiałe i przekonane o swojej doskonałości? A przecież to one powinny zrobić to, co A1, stary traktor natomiast podążyć potulnie za nimi.

      „Mój pierwszy film, Traktor A1, był nieudany i dobrze się stało, że poszedł na półki do archiwum. Miał jednak zwartą konstrukcję dramaturgiczną i jednolitą formę plastyczną, odbiegającą wyraźnie od modelu filmu disneyowskiego. Było to bardzo istotne, zważywszy na fakt, że już w tym czasie poszukiwaliśmy własnych środków wyrazu plastycznego” – wspominał Władysław Nehrebecki te początki w wywiadzie dla „Trybuny Robotniczej”.

      W tej sytuacji ostatnią deską ratunku był trzeci zespół. Tyle że na Wajsera nie bardzo liczono. Lachur był pewien, że przejdą jego filmy, a jeśli nie, to planem B był uważany za wschodzącą gwiazdę studia Nehrebecki. Lachur miał wizję, umiejętności, był artystą. Nehrebecki najlepiej rysował i miał najbogatszą wyobraźnię. Wajser, choć był jednym z założycieli Studia, nie stał w pierwszym szeregu, nie należał do ludzi przebojowych. Schorowany po przeżyciach wojennych, trochę wycofany, nie wyglądał na człowieka, który uratuje ten filmowy projekt.

      Wacław Wajser

      Fot. Henryk Pollak

      A jednak to nakręcił.

      Lachur wciąż nie rozumiał, że w socjalizmie nie można przedstawiać, ot tak, jakichś historii. Filmy muszą mieć „właściwy” morał, znaczenie i trzeba je w odpowiedni sposób opowiedzieć. Nehrebecki z kolei przestrzelił w swoim ideologicznym zapale: choć dał do opowieści o traktorze i kułaka, i zmianę ustroju, i budowę nowego porządku, wydźwięk i tak nie był idealny. Utrafił jedynie Wajser, u którego zwierzęta przekazywały dzieciom słuszną, obywatelską, socjalistyczną postawę.

      W Wilku i niedźwiadkach mama mówi misiom, że tylko w jedności siła. Wilk z łatwością zje jednego z nich, ale nie odważy się zaatakować całej rodziny. Niestety, jeden z misiów lekceważy nauki mamy i natychmiast się to na nim mści – wychodzi sam, zaczaja się na niego wilk, atakuje go i osacza. Oczywiście zamierza go zjeść, na szczęście inne misie nadciągają z odsieczą i przeganiają agresora. Dokładnie tak, jak uczyła mama. W jedności siła, jednostka sama do niczego nie dojdzie; teraz mogły się o tym w misiowej formie dowiedzieć dzieci.

      Władze partyjne były zachwycone, o taki właśnie przekaz chodziło. Dla nich misiami oczywiście były kraje socjalistyczne, matką – dużym misiem gotowym do walki z każdym, kto zagraża dzieciom – Związek Radziecki, a groźnym wilkiem Stany Zjednoczone, i ta animacja łączyła to idealnie. Odtąd każdy film oglądano w taki sposób, jakby chodziło w nim tak naprawdę o co innego – w warstwie dosłownej mógł to być miś, w warstwie podprogowej do głosu dochodziły ideologia czy propaganda. Film Wilk i niedźwiadki z pozoru wyglądał przecież jak zwykła bajka dla dzieci.

      Byt Studia wydawał się chwilowo uratowany.

       Giersz ucieka od metali nieżelaznych

      Film Wilk i niedźwiadki okazał się wygraną bitwą, ale do zwycięstwa była jeszcze daleka droga. Problem z budżetem Studia wciąż pozostawał nierozwiązany. Mieli siedzibę, ale załatwioną na gębę. Tabliczki przed wejściem dorobili się przez przypadek i dzięki znajomościom. Nadal działali na wariackich papierach.

      W ówczesnej rzeczywistości Studio było niezwykłym kolorowym ptakiem. Wszystkie instytucje w stalinowskiej Polsce zostały założone przez jakieś odgórne władze. Nielicznym prywatnym zakładom, które jeszcze jakoś działały, władze uprzykrzały życie, jak mogły – zamykały je lub upaństwawiały. Tymczasem w Bielsku funkcjonowała wytwórnia filmów rysunkowych, która nie powstała z inicjatywy „stosownych organów”: nikt nie podpisał żadnej decyzji, nie zwołał narady, nie wysłuchał argumentów za i przeciw. Nie było żadnej dyskusji, czy takie miejsce jest w ogóle krajowi potrzebne.

      Studio nie tylko uparcie działało, ale do tego produkowało niezamówione przez nikogo filmy; jeden z nich został nawet przyjęty do rozpowszechniania. Na początku lat pięćdziesiątych pracowało tu już kilkadziesiąt osób, a nadal żadna zwierzchnia instytucja nie sprawowała nad nim władzy, nie mianowała kierownictwa i nie narzucała linii programowej: tego, co wolno i trzeba, i tego, co jest absolutnie zakazane. Pracownicy Studia sami decydowali, w jaki sposób będą popierać ustrój, bo naprawdę chcieli dołożyć swoją cegiełkę. Sami wybrali sobie dyrektora – Zdzisława Lachura. Sami wozili zrobione przez siebie rzeczy do wybranego, łódzkiego laboratorium i nawet sami załatwiali sobie dotacje, zupełnie jakby nie zauważyli, że czasy się zmieniły i tak się już po prostu nie robi.

      Co więcej, władze, zamiast rozbić ten samozwańczy twór, tolerowały go, a wręcz wspomagały. Można się tylko domyślać, że za wszystkim stał makiaweliczny Lachur, który dwoił się i troił, by osobiście albo listownie utwierdzać „czynniki” partyjne: miejskie, wojewódzkie, a nawet centralne, w przekonaniu, że istnienie Studia zostało zaaprobowane na bardzo wysokich szczeblach. Jakie to szczeble? – tego pytania nie ośmielali się zadać pośledniejsi działacze i urzędnicy. Uznali, że skoro Studio działa, to jest jasne, że ktoś na górze musi je popierać.

      I właściwie mogliby próbować działać tak dalej, gdyby nie to, że jednak coraz częściej potrzebowali stałych pieniędzy, a nie wypłacanych okazjonalnie dotacji, a także mieszkań, gdzie mogliby postawić łóżko i fotel, a nie tylko koca rozesłanego na stole do rysowania.

      Aby więc zapewnić wreszcie etaty, Studio szuka jakiejkolwiek instytucji, która by je przygarnęła. Wreszcie się udaje, choć to dziwny wybór, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Lachur wraca uradowany z rozmów i oznajmia załodze, że teraz będą spółdzielnią pracy. Pod swoje skrzydła bierze ich bowiem Wielobranżowa Spółdzielnia Pracy z Chorzowa. Odtąd Studio nosi nazwę: Studio Filmów Rysunkowych, Spółdzielnia Pracy w Chorzowie, filia w Bielsku-Białej.

      Ten mariaż nie potrwa długo, zakład w Chorzowie nie ma przecież kompletnie nic wspólnego z filmem ani animacją. Ma za to pieczątki, umocowanie prawne, no i pieniądze. Wszystko to potrzebne jest Studiu, ale nic z tego, co robi Studio, nie jest potrzebne Wielobranżowej Spółdzielni Pracy. Jakim cudem Zdzisławowi Lachurowi udała się ta sztuka, zostało jego tajemnicą.

      Wkrótce następuje jeszcze jedna zmiana nazwy: Studio staje się Zespołem Produkcyjnym Filmów Rysunkowych „Śląsk”. Spółdzielnia z Chorzowa najwyraźniej chce się jakoś pozbyć kłopotliwego bagażu, ale – to kolejny cud – albo nadal przekazuje pieniądze, albo Lachur używa jakichś zakamuflowanych zaskórniaków, bo produkcja trwa w najlepsze.

      W 1950 roku dołącza do nich Witold Giersz, dwudziestotrzyletni chłopak z Zagłębia:

      – Zdałem egzamin na medycynę, ale z braku miejsc nie zostałem przyjęty, i całe szczęście, bo ten zawód mi jakoś nie odpowiadał.

      Poszedł wtedy na studia ekonomiczne w Katowicach, bo było wolne miejsce, jednak nie cierpiał wykładanych tam przedmiotów. Potem czekała go praca w centrali metali nieżelaznych, co go przerażało.

      – Gdy się dowiedziałem, że w Bielsku-Białej powstaje grupa realizująca filmy animowane, to rzuciłem te studia. Było to desperackie posunięcie, bo nie wiedziałem, czy mnie przyjmą. Na szczęście się udało.

      Giersz pamiętał Lachura z czasów, kiedy ten wpadał do jego starszej siostry. Mieszkali na osiedlu Zagórze w Sosnowcu, Lachur miał wtedy długie czarne włosy i w powojennej rzeczywistości wyglądał na kogoś z innej bajki. A na dodatek przynosił ze sobą


Скачать книгу