Królowie bajek. Leszek K. Talko

Królowie bajek - Leszek K. Talko


Скачать книгу
a na sam szczyt właził najodważniejszy i najchudszy. Witold Giersz zawsze stawał na samym dole. Lechosław Marszałek miał swoje miejsce w drugim rzędzie.

       Sztuczny miód ratuje polską animację

      Wszyscy ci, którzy trafili do willi Boda, wiedzieli tyle, co nic: że film animowany to ciąg obrazków, z których każdy trochę się różni od tego poprzedniego, a kiedy się je przerzuci na kliszę i puści jeden po drugim – animowana sylwetka ożywa. Ale jak to się dokładnie robi?

      Biblią stała się dla nich książka o amerykańskiej animacji, którą Władysław Nehrebecki przywiózł z Niemiec. Legenda głosiła, że to podręcznik napisany przez samego Walta Disneya, podający zasady rysowania postaci i tworzenia iluzji ruchu. Disney nie wydał jednak w latach czterdziestych takiej książki; być może chodziło tak naprawdę o Advanced Animation Prestona Blaira.

      Książka trochę pomogła w nauce animacji, ale dopiero co minęła wojna, a już stanęła żelazna kurtyna. Znaleźli się za nią producenci materiałów i sprzętów niezbędnych do animacji: ołówków, farb, pędzli, pulpitów, oświetlenia, kamer. Nic z tego nie można było dostać w Polsce, zaczęli więc eksperymentować. A nuż nie trzeba specjalnego reflektora, wystarczy zwykła lampa? Może obejdzie się bez profesjonalnej farby, użyje się zwykłej ze sklepu? Co chwila pojawiały się jakieś nowe problemy. „Borykaliśmy się z niedoborem pędzli, farb i celuloidu – wspomina w swojej książce Kałuża. – Ten ostatni problem wkrótce został rozwiązany. W pobliżu było sanatorium, z którego otrzymaliśmy mnóstwo starych zdjęć rentgenowskich, które po wymoczeniu w miękkiej wiślanej wodzie traciły emulsję i zmieniały się w przezroczyste celuloidy! Klisze te okazały się świetne do produkcji filmów rysunkowych”.

      Opowieść o tym, jak się pracowało w tych pierwszych, pionierskich latach, będzie powtarzana jeszcze dekady później wszystkim nowo przyjętym pracownikom.

      Tymczasem jeżdżą po szpitalach i przychodniach, dopytując, czy przypadkiem pracownie rentgenowskie nie mają zamiaru wyzbyć się starych zdjęć. Trzymano je przez określony czas, a potem były utylizowane – i właśnie na ten moment starali się trafić pracownicy Studia. Pewnego razu Lechosław Marszałek ruszył w tym celu aż do Szczecina, na drugi koniec Polski. Kiedy wracał z walizkami wypchanymi celuloidami, zgarnęła go milicja. Funkcjonariusze nie dali wiary, że to oficjalna delegacja, uznali, że wraca z łupem ze skoku, i reżyser spędził noc w areszcie. Najbardziej żałował, że choć następnego dnia został zwolniony, milicja nie oddała mu celuloidów i cała wyprawa poszła na marne. Największe znalezisko czekało jednak na zbieraczy w pobliskich Katowicach. Przypadkiem spotkana kobieta okazała się dyrektorką księgarni, na której zapleczu leżało mnóstwo cieniutkich, idealnych do ich pracy celuloidów; księgarnia nie wiedziała, co z nimi zrobić.

      Jeszcze gorzej było z farbami. Te dostępne albo w ogóle nie trzymały się kliszy – po prostu odpadały z celuloidu po wyschnięciu. Trzeba je było utwardzać, ale nikt nie wiedział jak. Tego nie opisywano w książkach o Walcie Disneyu. Najprawdopodobniej dlatego, że w Stanach Zjednoczonych zarówno celuloid, jak i odpowiednie do niego farby kupowało się po prostu w sklepie. W końcu postanowili, że będą nabywać klej od rzemieślników, a barwniki zdobywać w formie stałej i ręcznie mielić je w młynkach. Metodą prób i błędów mieszali klej ze zmielonymi farbami i sprawdzali, czy trzyma się celuloidu. Złe proporcje powodowały, że gotowy fragment filmu po prostu osypywał się z kliszy i całą pracę trzeba było zaczynać od początku.

      Kilka lat trwało, nim przypadkowo znalazło się rozwiązanie. A właściwie znalazł je jeden człowiek, bez którego polska animacja pewnie by się nie rozwinęła. Tym zapomnianym bohaterem był malarz pokojowy Jan Kurz, który pomagał w remontowaniu pomieszczeń Studia. Przypadkiem usłyszał o problemie filmowców i zaczął eksperymentować z farbami. Klej nie był idealny, bo jeśli dodano go do barwnika zbyt dużo, oczywiście przyklejał się do wszystkiego, począwszy od pędzla. Co mog­ło go zastąpić? Kurz znalazł w końcu idealny składnik farby: sztuczny miód! Dodany do barwników stabilizował je, nie odpadał z celuloidu, no i był dostępny w sklepach, w przeciwieństwie do prawdziwego miodu. Filmowcy ruszyli na zakupy i na wszelki wypadek wykupili całe zapasy sztucznego miodu w okolicy. Wokół Studia wciąż latały osy i muchy zwabione słodkimi celuloidami.

      Ale nawet Jan Kurz, który dorobił się z czasem własnego pokoju w Studiu i młynków do mielenia barwników, nie zawsze potrafił uzys­kać idealny odcień farby. A było to konieczne, by nie doszło do sytuacji, w której postać w jasnożółtej koszuli na początku filmu kończy go w ciemnożółtej. Tymczasem barwniki, które kupowali, nigdy nie były identyczne, miód też nie zawsze był taki sam, a na dodatek ocenianie koloru na oko powodowało ustawiczne spory wśród animatorów. Czy ten czerwony jest tak samo czerwony jak dwa dni temu? Czy jednak o ton ciemniejszy?

      Dopiero sukcesy późniejszych o wiele lat animacji dla dzieci spowodowały, że pojawiły się dewizy i do Studia nadpłynęły transporty celuloidu z Manchesteru oraz farb Talensa z holenderskiego Apeldoorn.

      Leszek Kałuża miło jednak wspominał ten czas niedoborów w willi Boda w Wiśle, a potem w Bielsku-Białej:

      Matka Natura dbała, abyśmy się nie przepracowali. Nasze animacyjne dyski różniły się od tych używanych w studiu Disneya i podświetlanych światłem elektrycznym. Posiadały lustra, które odbijając promienie słoneczne, tworzyły sporo światła pod szybą dysku. Uzależniało nas to od pogody. Nie ma słońca, nie ma pracy. W ciągu roku dużo było dni pochmurnych, dzięki czemu mieliśmy więcej czasu na różnego rodzaju wyczyny sportowe. W soboty pracowaliśmy tylko do południa. W zimie zwykle przychodziliśmy do studia z nartami i odpowiednio ubrani. W południe wskakiwaliśmy do tramwaju, który dojeżdżał do stacji kolejki linowej, i ruszaliśmy w góry. Często spędzaliśmy noc w schronisku, mając całą niedzielę do dyspozycji. To było bardzo przyjemne i bardzo zdrowe. Zawsze więc marzyliśmy o pochmurnych dniach.

       Matka Boska, czyli fucha

      Wydawało się, że z siedmioma milionami w kieszeni można jako tako przeżyć. Porada lekarska kosztowała wówczas od dwustu do sześciuset złotych. Nocna wizyta doktora nawet siedemset pięćdziesiąt złotych. Wystarczyłyby więc na na zamówienie prawie dziesięciu tysięcy wizyt. Była to więc spora suma, gdyby nią rozsądnie gospodarować.

      Lachur wybrał Wisłę, bo wiedział, że da się tu wynająć willę za przyzwoite pieniądze. Kiedy przestają się w niej mieścić, wynajmują drugą, środków jednak szybko ubywa. Nikt nie prowadzi księgowości, nie wiadomo więc dokładnie, na co idą. Oprócz rzeczy niezbędnych do pracy kupują kamerę i stoły do montażu. Do tego trzeba jeszcze wyżywić sporą grupę ludzi – kilkanaście osób załogi i drugie tyle członków ich rodzin. Praca posuwa się szybko do przodu, ale oni sami wkrótce stoją przed ponowną wizją bankructwa, a właściwie śmierci głodowej. Cóż z tego, że mają gdzie mieszkać i na czym rysować, skoro nie mają na jedzenie?

      Osiedli w Wiśle, uważając, że jakoś to będzie, jednak szybko dociera do nich, że przecież w ogóle nie wiadomo, co dalej, a oni już sprowadzili rodziny. Aleksander Ford dał im środki na ukończenie filmu, ale skąd wziąć następne fundusze?

      Zaczynają obchodzić Wisłę, desperacko usiłując znaleźć kogoś, kto pożyczy im pieniądze, da na kredyt lub chociaż przyjmie coś w zamian, choć rzeczy na wymianę nie mają dużo. Franciszek Gruszka ma saksofon – i zdarza się cud. Znajdują


Скачать книгу