Za ciosem. Jacek Krakowski
pięćdziesiąt tysięcy euro.
– Niezły grosz.
– Ojciec potrzebował żywej gotówki, żeby spłacić namolnego wierzyciela.
– Wie pani, jednego nie mogę zrozumieć. Dlaczego firma „Limbo” znalazła się nagle pod kreską? Przecież rynek gier komputerowych rozwija się znakomicie na całym świecie.
– Ojciec tłumaczył mi, że konkurenci wygryzają się wzajemnie. Podobno przespał wprowadzenie nowinek technicznych i inni go ubiegli. Gry firmy „Limbo” poszły do lamusa. Zanim się przestawili, na rynek weszła konkurencja. Cholera, nie znalazłam tego jointa. Będzie pan musiał zejść do kuchni. W szafce przy oknie powinny być chesterfieldy. Nie chcę się natknąć na Szymcię.
– Działa pani na nerwy?
– O wszystkim donosi Matyldzie. Kiedy kto wstał, z kim rozmawiał, co robił… Nie mogę na nią patrzeć. Paskudne babsko.
– Matyldy też pani nie lubi?
– Matyldy? Nigdy nie wiadomo, co jej do łba strzeli. Jednego dnia jest milutka i zgrywa słodką idiotkę, drugiego – odpychająca i wściekła. Na co dzień staram się ją omijać, ale to strasznie męczące. Lepiej się wyprowadzić. Niech siedzi sama w tej swojej rezydencji.
– A ojciec?
– Mam nadzieję, że ją rzuci. To kompletnie niedobrana para.
– A pani małżeństwo?
– Moje małżeństwo? Jest jak… męczeństwo. Śmieje się pan. Tak, można się ze mnie śmiać, że wyszłam za tego Mruka, ale ojciec się uparł.
– Ojciec zmusił panią?
– Nie chciałam mu robić przykrości. Przejmował wtedy wydawnictwo „Kiss”.
– Razem z Matyldą Delmonte? Czyżby transakcja wiązana?
– Chciał rozbić tandem Mruk and Hubert. Z ojcem Arnolda łączyła go jakaś dawna zażyłość. Tata chciał poprzez mój ślub z Arnoldem Mrukiem wykukać Huberta, ale mu się nie udało, mimo ofiarowania Brunonowi Hubertowi znacznej sumy.
– Hubert nie chciał wyjść z wydawnictwa?
– Chciał. Ale ktoś się sprzeciwił.
– Kto?
– Matylda Delmonte.
– Coś takiego!
– Uważała Mruka i Huberta poniekąd za swoich przyjaciół i nie chciała się z nimi rozstawać. Powiedziała nawet, że nikt nie umie prowadzić marketingu tak jak oni dwaj.
– „Kiss” jest pani ojcu kulą u nogi?
– Tego bym nie powiedziała. Skoczy pan po te papierosy?
– Już idę. Więc jak by pani to określiła?
– Niech pan to wyłączy. Ojciec traktuje wydawnictwo „Kiss” jak dojną krowę.
Wywiad 6
– Można?
– A, to pan młody z gazety. Proszę, proszę…
– Nie przeszkadzam?
– Gdzie tam. Wrzuciłam wszystkie talerze do tej maszyny i niech się myją. Teraz, panie, to takie nowomodne wymysły, że aż strach.
– Pani Szymciu, mógłbym z panią chwilę porozmawiać?
– No pewnie. A o czym?
– O pani Matyldzie.
– Mój panie, to lepsza elegantka. Ściągnęła nas tutaj ze wsi. Dobrze nam u niej, nie powiem.
– Ściągnęła panią i pana Franciszka?
– Migiem nas tu przywiozła.
– Jak to się stało, że pani Matylda akurat was wybrała?
– A to, panie kochany, byliśmy po powodzi. Ze wszystkim zalani. W chałupie wody do pasa, świnie potonęły, no to nas zabrali do tej szkoły, co ją na wzgórzu wyrychtowali. A ona, jak jaka pani, z telewizją przyjechała. Artystka pełną gębą. I dawaj nas zapraszać, że to daje utrzymanie i takie tam… No to my się zabrali. Ale po Wielkiejnocy wracamy na swoje.
– Nie podoba się pani tutaj?
– Panie, to nie to. Tutaj ludzie mają różne fochy. Cięgiem przychodzą obcy: różne reportery z gazety, z kamerami… Nic, ino podłogi froteruj, okna myj, kawki, ciasteczka, zmywanie, pranie… Człowiek już nie zwyczajny. Wiesz pan, chwili posiedzieć nie można. Furt robota i robota. A do kościoła daleko.
– Ta wyprowadzka, to już postanowione?
– Musowo. Panie, nie ma to jak na swoim. Franciszek, znaczy się mój ślubny, już jeździł do wsi. Chałupę się na wiosnę jako tako odbuduje, a my na razie zamieszkamy u jego brata. Ma rocznego wnuczka, Igorka, to pomoc się przyda.
– Pani Matylda nie będzie zadowolona.
– Co robić, mój panie, co robić… Z nią to bym jeszcze wytrzymała, a i ten Ewaryst nienajgorszy. Ale ta Liliana! Wyżej sra niż dupę ma. Nic, ino kopci papierochy, jednego za drugim, w nocy spać nie daje, łazi po całym domu, a to zrób jej kanapkę, a to się kąpie i woła o ręczniki…
– Pani Matylda pewnie niezadowolona?
– A pewnie! Zamyka się w swoim pokoju z tym Orsonem. Wiesz pan, na mój gust ten Orson to zwyczajny miglanc. Co z tego, że gra na pianinie? Na co komu jego granie.
– Pewnie wam pani dobrze płaci?
– A tam, panie, ona to skąpiradło. Pan za wszystko płaci. O, pan Ewaryst to ma gest. Na Wigilię dał nam po tysiąc złotych i pochwalił mnie za pierogi. Ludzki człowiek, nie to, co ten Arnold.
– Nie lubi pani męża Liliany?
– Panie, to nie to. Ja przeciwko niemu nic nie mam, ale mój stary mówi, że Arnold taki jakiś dziwny. Mało co się odzywa, chodzi po lesie, myśli…
– Może chory?
– Kto go tam wie. Nic nie robi. Je byle co. A po obiedzie to palto założy, wsiada w samochód i jedzie w pizdu. I nie ma go ze trzy dni.
– A pani Matylda? Jak jej się układa z mężem?
– Panie, ja tam nic nie wiem. Ale jak człowiek cały dzień łazi po chałupie, to się coś niecoś do ucha wśliźnie.
– Zdaje się, że ostatnio doszło do jakiegoś nieporozumienia?…
– Panie młody, to była cała awantura! Ale pani kazała trzymać gębę na kłódkę. I dała nam po sto złotych, znaczy się mnie i Franciszkowi.
– Rozumiem. To było wtedy, jak pan wyjechał i już nie wrócił?
– A wyjechał, wyjechał i przepadł jak kamień w wodę. Mój Boże, taki był dobry pan… A torbę to miał całą wypchaną zagranicznymi pieniędzami. Sama widziałam. Taki był ludzki, litościwy…
– Pani Szymciu, niech pani nie płacze. No, proszę… Ma pani takie ładne imię. Ciekawe…
– Na chrzcie świętym dali mi Szymoneta. Ojciec chrzestny uparł się, że to po babce.
– Szymoneta! Piękne imię. Proszę już nie płakać.
– Kiedy ja taka uczuciowa, że jak się komuś krzywda dzieje, to nie mogę się powstrzymać. Aż mnie mgli z tego żalu, o tu, na podołku.
– Myśli pani, że panu Ewarystowi działa się krzywda? Przecież pani Matylda jest bardzo zamożna. Wydała tyle książek.
– Teraz panie to ona zamożna, ale była biedna jak mysz kościelna. Kiedy ten jej Mariusz siedział, nie