Potop. Henryk Sienkiewicz

Potop - Henryk  Sienkiewicz


Скачать книгу
ciekawie na nieznanych jeźdźców, w pół się domyślając, co to za jedni. Młode szlachcianki słyszały już o rozpuście w Lubiczu i o sławnych jawnogrzesznikach, których pan Kmicic przyprowadził, więc przypatrywały im się jeszcze ciekawiej. Oni zaś jechali dumnie, w pięknych postawach żołnierskich, w zdobycznych aksamitnych ferezjach, w kołpakach rysich i na dzielnych koniach. Znać było jednak, że to żołnierze zawołani: nony rzęsiste i harde, prawe ręce wparte w boki, głowy podniesione. Nie ustępowali też nikomu, jadąc szeregiem i pokrzykując od czasu do czasu: „Z drogi!” Jaki taki z Butrymów spojrzał posępnie spode łba, ale ustąpił; oni zaś gwarzyli między sobą o zaścianku.

      — Uważcie, mości panowie — mówił Kokosiński — jakie tu chłopy rosłe; jeden w drugiego jak tur, a każdy wilkiem patrzy.

      — Żeby nie ten wzrost i żeby nie szabliska, można by ich wziąć za chamów — rzekł Uhlik.

      — Obaczcie no te szablice! Czyste powyrki, jak mi Bóg miły! — zauważył Ranicki. — Chciałbym się z którym popróbować!

      Tu pan Ranicki począł gołą dłonią szermować.

      — On by tak, ja bym tak! On by tak, ja bym tak — i szach!

      — Łatwo sobie możesz owo gaudium uczynić — zauważył Rekuć. — Z nimi nie trzeba wiele.

      — Wolałbym się ja z tymi oto dziewczętami popróbować! — rzekł nagle Zend.

      — Świece, nie panny! — wykrzyknął z zapałem Rekuć.

      — Co waść mówisz: — świece? — sosny! A pyski u każdej jakoby krokoszem malowane.

      — Ciężko i na szkapie usiedzieć na taki widok!

      Tak rozmawiając, wyjechali z zaścianka i znów ruszyli rysią. Po pół godziny drogi przybyli do karczmy zwanej Doły, która leżała na pół drogi między Wołmontowiczami i Mitrunami. Butrymi i Butrymówny zatrzymywali się w niej zwykle, idąc i wracając z kościoła, aby odpocząć i rozgrzać się w czasie mrozów. Toteż przed zajazdem spostrzegli kawalerowie kilkanaście sani wysłanych grochowinami i tyleż koni posiodłanych.

      — Napijmy się gorzałki, bo zimno! — rzekł Kokosiński.

      — Nie zawadzi! — odparł chór jednogłośny.

      Zsiedli z koni, zostawili je u słupów, a sami weszli do szynkownej izby, ogromnej i ciemnej. Zastali tu moc ludzi. Szlachta, siedząc na ławach lub stojąc gromadkami przed szynkwasem, popijała piwo grzane, a niektórzy krupniczek warzony z masła, miodu, wódki i korzeni. Sami to byli Butrymowie, chłopy duże, ponure i tak małomówne, że w izbie prawie nie słychać było gwaru. Wszyscy ubrani w szare kapoty z samodziału albo rosieńskiego pakłaku, podbite baranami, w pasy skórzane, przy szablach w czarnych żelaznych pochwach; przez tę jednostajność ubioru czynili pozór wojska. Ale byli to po części ludzie starzy od lat sześćdziesięciu lub wyrostkowie, do dwudziestu. Ci dla omłotów zimowych w domach zostali; reszta, mężczyźni w sile wieku, ruszyli do Rosień.

      Ujrzawszy orszańskich kawalerów, odsunęli się trochę od szynkwasu i poczęli im się przypatrywać. Piękny moderunek żołnierski podobał się tej wojowniczej szlachcie; czasem też który słowo puścił. „To z Lubicza?” — „Tak, pana Kmicicowa kompania!” — „To ci?” — „A jakże!”

      Kawalerowie pili gorzałkę, ale krupniczek zbyt pachniał. Zwietrzył go pierwszy Kokosiński i kazał dać. Obsiedli tedy stół, a gdy przyniesiono dymiący saganek, poczęli pić, spoglądając na izbę, na szlachtę i przymrużając oczy, bo w izbie było ciemnawo. Okna śnieg zasuł, a długi, niski otwór gruby, w której palił się ogień, pozasłaniały całkiem jakieś figury plecami ku izbie odwrócone.

      Kiedy już krupnik począł krążyć w żyłach kawalerów, roznosząc po ich ciałach ciepło przyjemne, ożywiły im się zaraz humory strapione po przyjęciu w Wodoktach i Zend począł nagle krakać jak wrona, tak dokładnie, że wszystkie twarze zwróciły sią ku niemu.

      Kawalerowie śmieli się, szlachta poczęła się zbliżać, rozweselona, zwłaszcza młodsi, potężni wyrostkowie o szerokich barach i pucołowatych policzkach. Siedzące przy grubie przed ogniem postacie odwróciły się ku izbie i Rekuć pierwszy dostrzegł, iż były to niewiasty.

      A Zend zamknął oczy i krakał, krakał — nagle przestał i po chwili obecni usłyszeli głos duszonego przez psy zająca; zając beczał w ostatniej agonii, coraz słabiej, ciszej, potem zawrzasnął rozpaczliwie i zamilkł na wieki — a na jego miejscu rogacz odezwał się potężnie jak z rykowiska.

      Butrymowie stali zdumieni, chociaż Zend już przestał. Spodziewali się jeszcze co usłyszeć, ale tymczasem usłyszeli tylko piskliwy głos Rekucia:

      — Sikorki siedzą wedle gruby!

      — A prawda! — rzekł Kokosiński, przysłaniając oczy ręką.

      — Jako żywo! — przywtórzył Uhlik— jeno w izbie tak ciemno, żem nie mógł rozeznać.

      — Ciekaw jestem, co one tu robią?

      — Może na tańce przychodzą.

      — A poczekajcie, spytam! — rzekł Kokosiński.

      I podniósłszy głos, pytał:

      — Miłe niewiasty, a cóże tam czynicie wedle gruby?

      — Nogi grzejem! — ozwały się cienkie głosy.

      Wówczas kawalerowie wstali i zbliżyli się do ogniska. Siedziało przy nim na długiej ławie z dziesięć niewiast starszych i młodszych, trzymających bose nogi na klocu leżącym wedle ognia. Z drugiej strony kloca suszyły się przemokłe od śniegu buty.

      — To waćpanny nogi grzejecie? — pytał Kokosiński.

      — Bo zmarzły.

      — Bardzo grzeczne nóżki! — zapiszczał Rekuć, pochylając się ku klocowi.

      — At! Odczep się waszmość! — rzekła jedna z szlachcianek.

      — Rad bym ja się przyczepić, nie odczepić, ile że mam sposób pewny, lepszy od ognia na zmarzłe nóżki, któren sposób jest następujący: jeno potańcować z ochotą, a zamróz pójdzie precz!

      — Kiedy potańcować, to potańcować! — rzekł pan Uhlik. — Nie potrzeba ni skrzypków, ni basetli, bo ja wam zagram na czekaniku.

      I wydobywszy ze skórzanej pochewki, wiszącej przy szabli, nieodstępny instrument, grać począł, a kawalerowie sunęli w podrygach do dziewcząt i nuż je ściągać z ławy. One niby się broniły, ale więcej krzykiem niż rękoma, bo naprawdę nie były bardzo od tego. Może i szlachta rozochociłaby się z kolei, bo przeciw potańcowaniu w niedzielę, po mszy i w zapusty nikt by bardzo nie protestował, ale reputacja „kompanii” była już zbyt znana w Wołmontowiczach, więc pierwszy olbrzymi Józwa Butrym, ten, który stopy nie miał, wstał z ławy i zbliżywszy się do Kulwieca-Hippocentaura, chwycił go za pierś, zatrzymał i rzekł ponuro:

      — Jeśli się waszmości chce tańca, to może ze mną?

      Kulwiec-Hippocentaurus oczy przymrużył i począł wąsami ruszać gwałtownie.

      — Wolę z dziewczyną — odrzekł — a z waścią to chyba potem...

      Wtem podbiegł Ranicki z twarzą już pocętkowaną plamami, bo już burdę poczuł.

      — Coś za jeden, zawalidrogo? — pytał, chwytając za szablę.

      Uhlik przestał grać, a Kokosiński zakrzyknął:

      — Hej, towarzysze! Do kupy! Do kupy!

      Ale już za Józwą sypnęli się Butrymowie, starcy potężni i wyrostki ogromne; poczęli się tedy także skupiać, pomrukując


Скачать книгу