Potop. Henryk Sienkiewicz

Potop - Henryk  Sienkiewicz


Скачать книгу
stawali, ale ich tam i wyczesano!

      — Słyszałem ja o jakimś Wołodyjowskim, sławnym żołnierzu... Ale oto Wodokty już widać.

      — Hej, dobrze tu ludziom na tej Żmudzi, bo wszędy okrutne porządki. Stary musiał być zawołany gospodarz... I dwór, widzę, jak się patrzy. Ich tu rzadziej nieprzyjaciel pali, to się i budować mogą.

      — Myślę, że o tej swawoli w Lubiczu nie może ona jeszcze wiedzieć — rzekł jakby do siebie samego Kmicic.

      Po czym zwrócił się do towarzysza:

      — Moja Kokoszko, zapowiadam tobie, a ty powtórz jeszcze raz innym, że tu musicie się przystojnie zachować, a niech który sobie w czymkolwiek pofolguje, jak mi Bóg miły, na sieczkę potnę.

      — No! Ależ cię osiodłali!

      — Osiodłali, nie osiodłali — tobie zasię!

      — Nie patrz mi na Kasię, bo ci do niej zasię — rzekł flegmatycznie Kokosiński.

      — Pal z bata! — krzyknął na woźnicę Kmicic.

      Pachołek, stojący w szyi srebrzystego niedźwiedzia, zakręcił batem i wystrzelił bardzo sprawnie, inni woźnice poszli za jego przykładem i zajechali wśród trzaskania, raźno, wesoło, jakoby kulig.

      Wysiadłszy z sanek, weszli naprzód do sieni ogromnej jak spichrz, niebielonej, a stąd prowadził pan Kmicic do jadalnej izby, przybranej jak w Lubiczu w czaszki pobitych zwierząt. Tu się zatrzymali, poglądając pilnie i ciekawie na drzwi do sąsiedniej komnaty, z której wyjść miała panna Aleksandra. Tymczasem, mając widocznie w pamięci ostrzeżenie pana Kmicica, rozmawiali ze sobą tak cicho jak w kościele.

      — Tyś chłop mowny — szeptał pan Uhlik do Kokosińskiego — ty powitasz od nas wszystkich.

      — Układałem sobie przez drogę — odrzekł pan Kokosiński — ale nie wiem, czyli będzie dość gładko, bo mi Jędruś do konceptu przeszkadzał.

      — Byle z fantazją! Co ma być, niech będzie! Ot, idzie już!...

      Panna Aleksandra weszła rzeczywiście i zatrzymała się trochę u proga jakby zdziwiona tak liczną kompanią, a i pan Kmicic stał przez chwilę jak wryty od podziwu nad jej urodą, bo ją dotąd tylko wieczorami widywał, a przy dniu wydawała się jeszcze piękniejsza. Oczy jej miały barwę chabru, czarna brew nad nimi odbijała od białego czoła jak heban, a płowy włos lśnił się jakby korona na głowie królowej. I patrzyła śmiało, oczu nie spuszczając, jako pani w swoim domu gości przyjmująca, z jasną twarzą, odbijającą jeszcze jaśniej od czarnej jubki obramowanej gronostajami. Tak poważnej i wyniosłej panny nie widzieli jeszcze ci zabijakowie przywykli do innego pokroju niewiast, toteż stali szeregiem jakoby na popisie chorągwi i szurgając nogami, kłaniali się także szeregiem, a pan Kmicic sunął naprzód i ucałowawszy kilkanaście razy rękę panienki, rzekł:

      — Otom ci przywiózł, mój klejnocie, komilitonów moich, z którymi ostatnią wojnę odbywałem.

      — Honor to dla mnie niemały — odrzekła Billewiczówna — przyjmować w domu tak godnych kawalerów, o których cnocie i wybornych obyczajach już od pana chorążego słyszałam.

      To powiedziawszy uchwyciła się koniuszkami palców za suknię i podnosząc ją nieco, dygnęła z nadzwyczajną powagą, a pan Kmicic wargi przygryzł, ale jednocześnie aż pokraśniał, że tak jego dziewczyna mówiła śmiało.

      Godni kawalerowie, szurgając wciąż nogami, trącali jednocześnie pana Kokosińskiego.

      — Hajda! Wystąp!

      Pan Kokosiński posunął się krok naprzód, chrząknął i tak rozpoczął:

      — Jaśnie wielmożna panno podkomorzanko...

      — Łowczanko — poprawił Kmicic.

      — Jaśnie wielmożna panno łowczanko, a nam wielce miłościwa dobrodziejko! — powtórzył zmieszany pan Jaromir. — Wybacz waćpanna, jeżelim się w godności pomylił...

      — Niewinna to omyłka — odrzekła panna Aleksandra — i nic ona tak wymownemu kawalerowi nie ujmie...

      — Jaśnie wielmożna panno łowczanko dobrodziko, a nam wielce miłościwa pani!... Nie wiem, co mi w imieniu całego Orszańskiego więcej wysławiać przystoi, czy nadzwyczajną waćpanny dobrodziki urodę i cnotę, czy niewypowiedzianą szczęśliwość rotmistrza i komilitona naszego, pana Kmicica, bo chociażbym się wzbił pod obłoki, chociażbym samych obłoków dosięgnął... samych, mówię, obłoków...

      — A zleźże już raz z tych obłoków! — zakrzyknął Kmicic.

      Na to kawalerowie parsknęli jednym ogromnym śmiechem i nagle, wspomniawszy na przykaz Kmicica, chwycili się rękoma za wąsy.

      Pan Kokosiński zmieszał się do najwyższego stopnia, zaczerwienił się i rzekł:

      — Witajcieże sami, poganie, kiedy mnie konfundujecie!

      Wtem panna Aleksandra ujęła się znowu koniuszkami palców za suknię.

      — Nie sprostałabym ja waćpanom w wymowie — rzekła — ale to wiem, żem niegodna tych hołdów, które mi w imieniu całego Orszańskiego składacie.

      I znowu dygnęła z nadzwyczajną powagą, a orszańskim zabijakom jakoś nieswojsko było wobec tej dwornej panny. Starali się pokazać jako ludzie grzeczni i nie szło im w ład. Więc poczęli ciągnąć się za wąsy, mruczeć, kłaść ręce na szable, aż Kmicic rzekł:

      — Przyjechaliśmy tu niby kuligiem w tej myśli, żeby waćpannę zabrać i do Mitrunów przez lasy przewieźć, jako wczoraj była ugoda. Sanna okrutna, a i pogodę Bóg zdarzył mroźną.

      — Jużem ja ciotkę Kulwiecównę do Mitrunów wysłała, żeby nam posiłek przyrządziła. A teraz maluczko waćpanowie poczekacie, jeno się nieco cieplej przyodzieję.

      To rzekłszy, zawróciła się i wyszła, a Kmicic skoczył do towarzyszy.

      — A co, mili barankowie? Nie księżna?... A co, Kokoszko? To mnie, mówiłeś, osiodłała, a czemu to jako żak przed nią stałeś?... Gdzieś taką widział?

      — Nie trzeba mi było w gębę dmuchać, choć nie neguję, żem się do takiej persony mówić nie spodziewał.

      — Nieboszczyk podkomorzy — rzekł Kmicic — więcej z nią w Kiejdanach na dworze księcia wojewody albo u państwa Hlebowiczów przesiadywał niż w domu i tam to tych górnych manier nabrała. A uroda — co?... Pary jeszcze nie umiecie z gęby puścić!

      — Pokazaliśmy się jak kpy! — rzekł ze złością Ranicki. — Ale największy kiep Kokosiński!

      — O zdrajco! Mnieś to łokciem pchał — trzeba ci było samemu ze swoją cętkowaną gębą wystąpić!

      — Zgodą, barankowie, zgodą! — rzekł Kmicic. — Dziwić się wam wolno, ale nie kłócić.

      — Ja bym za nią w ogień skoczył! — zawołał Rekuć. — Zetnij, Jędrusiu, ale tego nie zaprę!

      Kmicic jednak nie myślał ścinać, owszem, kontent był, wąsa pokręcał i triumfalnie na towarzyszów poglądał. Tymczasem weszła panna Aleksandra ubrana już w kuni kołpaczek, pod którym jasna jej twarz wydawała się jeszcze jaśniejszą. Wyszli na ganek.

      — To tymi saniami pojedziem? — pytała panienka, ukazując na srebrzystego niedźwiedzia. — Jeszczem też słuszniejszych sani w życiu nie widziała.

      — Nie wiem, kto tam nimi przedtem jeździł, bo zdobyczne. Teraz my we dwoje będziemy jeździli i bardzo się nadadzą, gdyż i u mnie w herbie panna na niedźwiedziu się prezentuje. Są inni Kmicicowie, którzy się Chorągwiami pieczętują, ale ci


Скачать книгу