Potop. Henryk Sienkiewicz
Zdrowie mojej dziewczyny!
— Vivat! Vivat! — krzyknęły wszystkie głosy, aż szyby poczęły drżeć w ołowianych oprawach.
— Vivat! Przejdzie żałoba, będzie weselisko!
Pytania poczęły się sypać:
— A jakoż wygląda? Hej! Jędruś! Bardzo gładka? Czy taka jak sobie imaginowałeś? Jest-li druga taka w Orszańskiem?
— W Orszańskiem? — zawołał Kmicic. — Kominy przy niej naszymi orszańskimi pannami zatykać!... Do stu piorunów! Nie masz takiej drugiej na świecie!
— Tegośmy dla cię chcieli! — odpowiedział pan Ranicki. — Ano, kiedy wesele?
— Jak się żałoba skończy.
— Furda żałoba! Dzieci się czarne nie rodzą, jeno białe!
— Jak będzie wesele, to nie będzie żałoby. Ostro, Jędrusiu!
— Ostro, Jędrusiu! — poczęli wołać wszyscy razem.
— Już tam chorążętom orszańskim tęskno z nieba na ziemię! — krzyknął Kokosiński.
— Nie daj czekać niebożętom!
— Mości panowie! — rzekł cienkim głosem Rekuć-Leliwa — popijem się na weselu jak nieboskie stworzenia!
— Moi mili barankowie — odpowiedział Kmicic — pofolgujcie mi albo lepiej mówiąc: idźcie do stu diabłów, niechże się po moim domu obejrzę!
— Na nic to! — odparł Uhlik. — Jutro oględziny, a teraz pospołu do stołu; jeszcze tam parę gąsiorków z pełnymi brzuchami stoi.
— My tu już za ciebie oględziny odprawili. Złote jabłko ten Lubicz! — rzekł Ranicki.
— Stajnia dobra! — wykrzyknął Zend. — Jest dwa bachmaty, dwa husarskie przednie, para żmudzinów i para kałmuków, i wszystkiego po parze jak oczu w głowie. Stadninę jutro obejrzym.
Tu Zend zarżał jak koń, a oni się dziwili, że tak doskonale udaje, i śmieli się.
— Takież tu porządki? — spytał uradowany Kmicic.
— I piwniczka jako się patrzy — zapiszczał Rekuć — ankary smoliste i gąsiory spleśniałe jakoby chorągwie w ordynku stoją.
— To chwała Bogu! Siadajmy do stołu!
— Do stołu! Do stołu!
Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki znów zerwał się.
— Zdrowie podkomorzego Billewicza!
— Głupi! — odparł Kmicic. — Jakże to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?
— Głupi! — powtórzyli inni. — Zdrowie gospodarskie!
— Wasze zdrowie!...
— By nam się w tych komnatach dobrze działo!
Kmicic rzucił mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrzał na poczerniałej ze starości modrzewiowej ścianie rząd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyły ze starych portretów billewiczowskich wiszących nisko, na dwa łokcie od ziemi, bo i ściana była niska. Nad obrazami długim, jednostajnym szeregiem wisiały czaszki żubrze, jelenie, łosie, w koronach z rogów, niektóre już sczerniałe, widocznie bardzo stare, inne połyskujące białością. Wszystkie cztery ściany były nimi ubrane.
— Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! — rzekł Kmicic.
— Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolicę poznać — odparł Kokosiński. — Szczęśliwyś ty, Jędrusiu, że masz gdzie głowę przytulić!
— Nie tak jak my! — jęknął Ranicki.
— Wypijmy na pocieszenie! — rzekł Rekuć.
— Nie! Nie na pocieszenie! — odpowiedział Kulwiec-Hippocentaurus — ale jeszcze raz za zdrowie Jędrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów, bez dachu nad głową.
— Słusznie mówi! — zawołało kilka głosów. — Nie taki głupi Kulwiec, jak się wydaje.
— Ciężka nasza dola! — piszczał Rekuć. — W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
— Dajcie spokój! — mówił Kmicic — co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.
— W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! — wołał Kokosiński — choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!
— Dajcie spokój! — powtarzał Kmicic.
— Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! — wołał żałośnie Uhlik.
— Do stu kaduków! Któż was wygania? Jedzcie, pijcie, śpijcie, czego, u diabła, chcecie?
— Nie przecz, Jędrusiu — mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia — nie przecz, Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem...
Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
— Chyba, że się fortuna odmieni!
A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:
— Co się nie ma odmienić!
— Jeszcze za swoje zapłacimy.
— I do fortun dojdziem.
— I do godności!
— Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!
— Zdrowie wasze! — zawołał Kmicic.
— Święte twoje słowa, Jędrusiu! — odparł Kokosiński, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. — Bogdaj nam się lepiej działo!
Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: „Len mędliła na mędlicy!” — co widząc pan Uhlik dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:
— Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! — Szach!
Olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wytrzeszczał oczy i przypatrywał się pilnie czas jakiś Ranickiemu, na koniec kiwnął ręką i rzekł:
— Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
— Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty się spróbuj!
— I ze mną na pistolety nie wygrasz.
— O dukat strzał!
— O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął, ukazując na czaszki:
— Między rogi! O dukat!
— O co? — spytał Kmicic.
— Między rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!
— Zgoda! — krzyknął pan Andrzej. — Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Zend wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami,