W pustyni i w puszczy. Henryk Sienkiewicz

W pustyni i w puszczy - Henryk  Sienkiewicz


Скачать книгу

      Dwaj przyjaciele uścisnęli sobie dłonie, po czym zasiedli do przeglądania planów i kosztorysów robót. Na tym zajęciu upłynął im czas aż do wieczora.

      O godzinie szóstej, gdy już zapadła noc, znaleźli się na stacji i chodząc po peronie rozmawiali w dalszym ciągu o dzieciach.

      — Pyszna pogoda, ale chłodno — ozwał się pan Rawlison. — Czy aby Nel wzięła ze sobą ciepłe ubranie?

      — Staś będzie o tym pamiętał i Dinah także.

      — Żałuję jednakże, że zamiast sprowadzać ich tu, nie pojechaliśmy sami do Medinet.

      — Przypomnij sobie, że tak właśnie radziłem.

      — Wiem — i gdyby nie to, że mamy stąd jechać dalej na południe, byłbym się na to zgodził. Wyliczyłem wszelako, że droga zajęłaby nam dużo czasu i że bylibyśmy krócej z dziećmi. Przyznam ci się zresztą, że to Chamis poddał mi myśl, żeby je tu sprowadzić. Oświadczył mi, że ogromnie do nich tęskni i że byłby szczęśliwy, gdybym go po oboje posłał. Nie dziwię się, że się do nich przywiązał...

      Dalszą rozmowę przerwały sygnały oznajmiające zbliżanie się pociągu. Po chwili w ciemności ukazały się ogniste oczy lokomotywy, a jednocześnie dał się słyszeć zdyszany jej oddech i gwizdanie.

      Szereg oświeconych wagonów przesunął się wzdłuż peronu, zadrgał i stanął.

      — Nie widziałem ich w żadnym oknie — rzekł pan Rawlison.

      — Siedzą może głębiej i zapewne zaraz wyjdą.

      Podróżni zaczęli wysiadać, ale przeważnie Arabowie, gdyż El-Fachen prócz pięknych gajów palmowych i akacjowych nie ma nic ciekawego do widzenia. Dzieci nie przyjechały.

      — Chamis albo nie złapał pociągu w El-Wasta — ozwał się z odcieniem złego humoru pan Tarkowski — albo też po nocnej podróży zaspał i przyjadą dopiero jutro.

      — Może być — odpowiedział z niepokojem pan Rawlison — ale i to być może, że któreś zachorowało.

      — Staś by w takim razie zatelegrafował.

      — Kto wie, czy depeszy nie zastaniemy w hotelu.

      — Pójdźmy.

      Ale w hotelu nie czekała ich żadna wiadomość. Pan Rawlison był coraz niespokojniejszy.

      — Wiesz, co się jeszcze mogło zdarzyć? — rzekł pan Tarkowski. — Oto, jeśli Chamis zaspał, to nie przyznał się do tego dzieciom, przyszedł do nich dopiero dziś i powiedział im, że mają jutro jechać. Przed nami będzie się wykręcał tym, że nie zrozumiał naszych rozkazów. Na wszelki wypadek zatelegrafuję do Stasia.

      — A ja do mudira Fajumu.

      Po chwili dwie depesze zostały wysłane. Nie było jeszcze wprawdzie powodów do niepokoju, jednakże w oczekiwaniu na odpowiedź inżynierowie źle spędzili noc i wczesny poranek zastał ich na nogach.

      Odpowiedź od mudira przyszła dopiero koło dziesiątej i brzmiała jak następuje:

      „Sprawdzono na stacji. Dzieci wyjechały wczoraj do Gharak-el-Sultani.”

      Łatwo zrozumieć, jakie zdumienie i gniew ogarnęły ojców na tę niespodzianą wiadomość. Przez czas jakiś spoglądali na siebie, jakby nie rozumiejąc słów depeszy, po czym pan Tarkowski, który był człowiekiem porywczym, uderzył dłonią w stół i rzekł:

      — To pomysł Stasia, ale ja go oduczę takich pomysłów.

      — Nie spodziewałem się tego po nim — odpowiedział ojciec Nel.

      Lecz po chwili zapytał:

      — No a cóż Chamis?

      — Albo ich nie zastał i nie wie, co począć, albo pojechał za nimi.

      — Tak i ja myślę.

      I w godzinę później wyruszyli do Medinet. W namiotach dowiedzieli się, że nie ma wielbłądników, a na stacji potwierdzono, że Chamis wyjechał z dziećmi do El-Gharak. Sprawa przedstawiała się coraz ciemniej i rozjaśnić ją można było tylko w El-Gharak.

      Jakoż dopiero na tej stacji zaczęła się odsłaniać straszliwa prawda.

      Zawiadowca, ten sam zaspany w ciemnych okularach i czerwonym fezie Egipcjanin, opowiedział im, że widział chłopca około lat czternastu i ośmioletnią dziewczynkę z niemłodą Murzynką, którzy pojechali na pustynię. Nie pamięta, czy wielbłądów było razem osiem, czy dziewięć, ale zauważył, że jeden objuczony był jak do dalekiej drogi, a dwaj Beduini mieli także duże juki przy siodłach; przypomina też sobie, że gdy przypatrywał się karawanie, jeden z wielbłądników, Sudańczyk, rzekł mu, że to są dzieci Anglików, którzy przedtem pojechali do Wadi-Rajan.

      — Czy ci Anglicy wrócili? — zapytał pan Tarkowski.

      — Tak jest. Wrócili jeszcze wczoraj z dwoma zabitymi wilkami — odpowiedział zawiadowca — i zdziwiło mnie to nawet, że nie wracają razem z dziećmi. Ale nie pytałem ich o powód, gdyż to do mnie nie należy.

      To powiedziawszy odszedł do swoich obowiązków.

      Podczas tego opowiadania twarz pana Rawlisona stała się biała jak papier. Patrząc błędnym wzrokiem na przyjaciela zdjął kapelusz, podniósł dłoń do spotniałego czoła i zachwiał się, jakby miał upaść.

      — Rawlison, bądź mężczyzną! — zawołał pan Tarkowski. — Dzieci nasze porwane. Trzeba je ratować.

      — Nel! Nel! — powtarzał nieszczęsny Anglik. — Nel i Staś! To nie Stasia wina. Zwabiono tu oboje podstępnie i porwano. Kto wie — dlaczego. Może dla okupu. Chamis jest niezawodnie w spisku. Idrys i Gebhr także.

      Tu przypomniał sobie, co mówiła Fatma, że obaj Sudańczycy należą do pokolenia Dangalów, w którym urodził się Mahdi, i że z tegoż pokolenia pochodzi Chadigi, ojciec Chamisa. Na to wspomnienie serce zamarło mu na chwilę w piersiach, zrozumiał bowiem, że dzieci mogły być porwane nie dla okupu, ale dla zamiany na rodzinę Smaina.

      Ale co z nimi zrobią współplemieńcy złowrogiego proroka? Skryć się na pustyni lub gdzieś nad brzegiem Nilu nie mogą, bo na pustyni pomarliby wszyscy z głodu i pragnienia, a nad Nilem złapano by ich z pewnością. Chyba więc zbiegną z dziećmi aż do Mahdiego.

      I ta myśl napełniła pana Tarkowskiego przerażeniem, ale energiczny eksżołnierz prędko przyszedł do siebie i począł przebiegać myślą wszystko, co się stało, a jednocześnie szukał środków ratunku.

      „Fatma — rozumował — nie miała powodu mścić się ani nad nami, ani nad naszymi dziećmi, jeżeli więc zostały porwane, to widocznie dlatego, aby wydać je w ręce Smaina. W żadnym razie śmierć im nie grozi. I to jest szczęście w nieszczęściu, ale natomiast czeka je straszna droga, która może być dla nich zgubną.”

      I natychmiast podzielił się tymi myślami z przyjacielem, po czym tak mówił:

      — Idrys i Gebhr, jako dzicy i głupi ludzie, wyobrażają sobie, że zastępy Mahdiego są już niedaleko, a tymczasem Chartum, do którego Mahdi dotarł, leży stąd o dwa tysiące kilometrów. Tę drogę muszą przebyć wzdłuż Nilu i nie oddalać się od niego, gdyż inaczej wielbłądy i ludzie popadaliby z pragnienia. Jedź natychmiast do Kairu i żądaj od chedywa, by wysłano depesze do wszystkich posterunków wojskowych i by urządzono pościg na prawo i lewo wzdłuż rzeki. Szejkom przybrzeżnym przyrzecz za schwytanie zbiegów wielką nagrodę. Po wsiach niech zatrzymują wszystkich, którzy się zbliżą po wodę. W ten sposób Idrys i Gebhr muszą wpaść w ręce władzy, a my odzyskamy dzieci.

      Pan Rawlison odzyskał już zimną krew.

      —


Скачать книгу