Popioły, tom II. Stefan Żeromski

Popioły, tom II - Stefan Żeromski


Скачать книгу
odbijało od rdzawej twarzy, nasyconej żywą barwą krwi. Twarz ta, spojrzenie oczu, uśmiech i ruchy, wszystko oznaczało siłę, równowagę, spokój.

      – Powiedz no mi – cedził nie spiesząc się – gdzie ty mieszkasz? W jakimś tanim zajeździe, co? Przyznaj się… Ja nikomu nie powiem. W jakimś zajeździe, którego dobra opinia grasuje wciąż między Koprzywnicą a Zawichostem od czasów Wielkiego Sejmu? co?

      – Nie, ja mieszkam u księcia Gintułta.

      – Gintułta! – zdziwił się Jarzymski tak bardzo i głęboko, że aż wyprostowany usiadł. – Tam, w tym pałacu pustym jak trupiarnia?

      – A tak.

      – A skądże, przepraszam, taka konfidencja?

      – Ja dawno już znam tego Gintułta.

      – Prawda, prawda! teraz przypominam sobie, żeś to ty jego poniekąd wychowanek. Bo tu, uważasz, nikt z nim nie ma szczęścia… Za wysokie progi, a jakże!

      – No, ja jestem u niego sekretarzem.

      – Sekre!.. A niechże cię!

      – Cóż ci to?

      – No, nic nie szkodzi. Jakoś to będzie…

      – Nie rozumiem, co mówisz.

      – E, nic! A cóż ten Gintułt tak u licha sekretnie pisze, że aż ty musisz mu pomagać? Przecie urzędu żadnego nikt teraz nie piastuje, więc co za aparencje?

      Rafał przypomniał sobie nakaz książęcy i odrzekł:

      – Nie wiem, bo jakem ci wspomniał, od wczorajszego dnia tu dopiero jestem.

      – Opowiadają o nim duby smalone. To jakiś dziwak i nudziarz. Nie należy do towarzystwa, a nawet do żadnego z tutejszych towarzystw ani stronnictw. Siedzi sam w domu, a jeżeli się gdzie zjawić raczy, to tyle zawsze pokaże ludziom efronterii i wyniosłości, że każdy gorętszy kipi. Toteż tu młodzież ostrzy sobie na niego pazury.

      – Zmiłuj się!.. o co?

      – No, o co! Wariat jakiś jest, sensat, nudziarz, powiedziałem ci. Chodzi jak paw, nie poznaje najtęższych ludzi.

      Po chwili dodał:

      – Był niby we Francji, był, podobno, we Włoszech, jeździł do Egiptu, tłukł się po Arabiach i Azjach i stamtąd przywiózł te jakieś farmazońskie banialuki, którymi się tak rozpiera. To o nim rozpowiadają świadomi rzeczy. Ja draba nie znam, co może jest i lepiej, bobym z miejsca zekpał.

      – Powiedzże mi: a ty co tu porabiasz? jak czas spędzasz?

      – Ja, kochanku… Ja mieszkam tutaj, w Warszawie.

      – A w Nieporęcicach któż gospodaruje?

      Jarzymski uśmiechnął się smętnie i dmuchnął w palce.

      – Jak to?

      – Nie ma, braciszku! Poszły Nieporęcice.

      – Bój się Boga!

      – A no…

      – Cóż ty mówisz… Taki majątek!

      – Prawdę mówię.

      – No, a jednakowoż stać cię na taki ekwipaż.

      – A widzisz.

      – Jakże sobie dajesz radę?

      – Ekwipaż mam i dom prowadzę. Żyje się w świecie, moje dziecko sandomierskie. Wiesz co?… szkoda, że ty jesteś tym jakimś tam sekretarzem. To tak głupio brzmi, że aż abominacja bierze. Ale to się odrobi, będę w tym.

      Powóz wjechał w obszerny dziedziniec i zatrzymał się przed lustrzanymi drzwiami parterowego domu. Wybiegł służący w liberii i pomógł panom wysiąść. Za chwilę znalazł się Rafał w mieszkaniu dość obszernym, a urządzonym w sposób nieco dziwny. Obok mebli wykwintnych stały tam graty najpospolitsze. Nie były to salony mieszkalnego domu, lecz męskie, kawalerskie pokoje. Niektóre z nich były brudne jak numery zajazdu. Dopiero z kilku ostatnich, które wychodziły na puste place, słychać było zgiełk rozmów czy swarów.

      Jarzymski ujął Rafała pod rękę i prowadził tam właśnie. Po drodze stały ogromne fajczarnie, tu i owdzie porozrzucane przybory do czarnej kawy, tace i butelki. Dym tytoniowy gęstymi zwojami wałęsał się po kątach. W ostatnim, najobszerniejszym salonie były porozstawiane stoły do kart, i kilkunastu młodych mężczyzn grało tam, widać, od bardzo dawna. Kupy dukatów leżały przed nimi. Jedni z graczów byli wybladli po nocy niespanej, inni porozbierani do koszul. Były wpośród nich twarze piękne i ohydne, ale przeważnie piękne, wykwintne, młodociane. Na Jarzymskiego i Rafała nie zwracano prawie uwagi. Ten i ów witał się z wchodzącym przez ramię i półgębkiem rzucał pierwszy lepszy frazes. Twarze to były zimne i pozornie obojętne, niektóre jakby znudzone, ale wszystkie oczy gorzały od szatańskiego ognia, którym, według chłopskiej legendy, przepalają się złote pieniądze zakopane w ziemi. Trwało milczenie. Niekiedy tylko przerwał je głos tego lub owego gracza:

      – Va banque!

      Rafał był onieśmielony, a zarazem wstrząśnięty do gruntu. Coś go ściskało za gardło. Tak już dawno nie grał, a podobnych gór złota nie widział w życiu. Dym wyborowych tytoniów przenikał go na wskroś i otumaniał mu głowę. Jarzymski posadził go na krześle w bliskości ciągnących bank, a sam znikł w przyległych pokojach. Przez czas pewien Rafał czuł się bardzo onieśmielonym, ale z wolna oswoił się z sytuacją, tym snadniej że nikt nań uwagi nie zwracał. On za to z pilnością przyglądał się twarzom, jednej po drugiej. W pewnej chwili Jarzymski wrócił. Przysiadł się do Rafała i oparł się o niego ramieniem o ramię, jak to miał zwyczaj czynić, gdy obok siebie wysiadywali godzinami na szkolnych ławach. Teraz to namacalne uprzytomnienie szkolnej zażyłości było dla Rafała szczególnie przyjemne. Po niejakim czasie Jarzymek nachylił się i zapytał szepcąc, zupełnie jakby byli na lekcji starego Nempe:

      – Chciałbyś zagrać, stary?

      – Nie, nie! – odpowiedział mu szeptem socjusz – dopiero przyjechałem… A zresztą… ja nie mogę grać tak hazardownie.

      – Jakby się też stary cześnik dowiedział, Jezu Chryste, Panie miły!

      – Ale nie o to, tylko…

      – Tylko o co?

      – To magnacka gra!

      – Moje dziecko… – uśmiechnął się Jarzymski – nie wchodzilibyśmy też do gry tych ichmościów. Ja sam przecie nie przysiadam się do nich. Masz najzupełniejszą słuszność. To są grube sumy. Każdy należący do motii musi przynieść spory worek. Gdybyś chciał, zagralibyśmy sobie po staremu, w wiścika, jak to na Kleparzu bywało, pamiętasz?

      – No, w wista… Choć ja tyle już lat nie grałem…

      – Ale gra została ci w głowie, tego nie skłamiesz.

      – Gra mi nie obca, to prawda.

      – A więc widzisz…

      Jarzymski wyszedł, kazał przewietrzyć sąsiedni pokój i rozstawić tam stoliki. Zarazem poszeptał protekcjonalnie z młodzieńcami, którzy równie jak Rafał przypatrywali się grze ogólnej. Zapoznał ich z Rafałem. Byli to Litwini, synowie obywatelscy, przecierający się w Warszawie. Zasiedli we czterech do stolika i gdy dano kartę, Rafał, zaczerwieniony po same uszy, odezwał się: po czemu grają? Jarzymski rzekł z niedbałością:

      – Jak tu zwykle – po dusiu, a zakłady po trzy na partie.

      Rafał miał przy sobie kilkanaście dukatów, które mu z rozkazu księcia wręczył kamerdyner jako ratę przyszłej pensji sekretarskiej. Wstyd nie pozwalał wstać od stolika, a zimne poty biły na czoło, gdy myślał o straszliwej cenie kart.

      Jarzymski nachylił się i szepnął


Скачать книгу