Popioły, tom II. Stefan Żeromski

Popioły, tom II - Stefan Żeromski


Скачать книгу
rękę i patrząc w Rafała swymi ciężkimi oczyma, mówił:

      – Skoroś waść dobrze o Brodach wspomniał, a Oleśnicę znasz, z mojej strony jesteś, a nadto brat dawnego towarzysza, toś sam towarzysz i brat. Piję w twe ręce, bracie… jak ci na imię?

      – Rafał.

      – W twoje ręce, Rafał! Nasamprzód za tamtego, za Piotra. Niech sobie odpoczywa w pokoju wiecznym!

      – Niech odpoczywa w pokoju wiecznym… – rzekł Rafał rozrzewniony, wychylając wielki kielich do ostatniej kropelki.

      – Iterum, bracie!

      – Iterum atque iterum!

      – To nie był łotr, pies i zawalidroga taki jak ja i ty. Boś i ty łotr, pies i zawalidroga, skoro siedzisz między tymi urwipołciami i żłopiesz wińsko, zamiast psiarnię puszczać. Ty myślisz, że ci psy nie zależą pola, że ty godnego psa możesz latami trzymać w zamknięciu. Bajki!

      Rafał kiwał dobrodusznie głową i przez łzy patrzał w twarz mówcy.

      – Tamten to był statysta, mądrala. Cho-cho! Jak nam nieraz zaczął de publicis bajać, to my się mało nie pobeczeli. Chociaż co do szermierki, to nie. Nigdym się z nim, dziękować Bogu, nie składał ze zwady i w kolerze, alem też zimnym okiem snadniej widział. Poszatkowałbym go na kapustę, gdyby do rzeczy przyszło, bo ręki, powiem ci otwarcie, nie miał…

      Rafał pomyślał sobie, że pewnie dlatego nieboszczyk brat wybrał pistolety po sprzeczce z Gintułtem. Zląkł się walki na szpady. Ze strachu umarł… Niemiłe rozczarowanie co do brata, obrzydliwe rozstrzygnięcie zagadki przewinęło się w jego sercu. Uderzył w kielichy i pił tęgo, żeby z siebie wygnać zmorę wspomnienia. Wnet zaczął mu imponować nowy przyjaciel. Pragnął rzucić mu się w objęcia, czymkolwiek wyrazić swoje uczucie. W pewnej chwili wstał i zawołał na cały głos, uroczyście wznosząc szkło do góry:

      – Wnoszę ten toast na cześć psiarni w Oleśnicy!

      – A ten co znowu? – wołano.

      – Słyszeliście!

      – Kto to jest?

      – Dojeżdżacz Kalinowskiego…

      – Ja wnoszę ten toast – wołał zezowaty naśladując do złudzenia drżący nieco głos Rafała – nie tylko na cześć psiarni w Oleśnicy, lecz i na cześć kurnika w Pacanowie!

      Głosy te ginęły w nadzwyczajnej wrzawie. Rafał ze ściśniętymi pięściami zaczął się przedzierać do zezującego prześmiewcy, ale nie mógł roztrącić zbitego tłumu. Dwaj przeciwnicy rzucali się tutaj na siebie z krzykiem:

      – Twoje dobra na Litwie! Kłamco, drżyj! Wiadomo przecie, żeś się dorobił jako hecmajster na Brackiej ulicy.

      – Cha cha cha – ryczał tłum zgromadzony. – To cię zajechał. Tej plamy nawet Caren z ciebie nie wywabi.

      W całej sali nie było już ogólnej rozmowy ani rozmowy w ogóle. Przekrwione oczy ledwo widziały. Jedni ściskali się z niezmierną serdecznością, inni patrzyli na się wzajem spode łba.

      Przez rozwarte okna wiał przejmujący chłód jesienny.

      Rotmistrz przekrzyczał wszystkich:

      – Czy tu myślicie do rana siedzieć? Teatr!

      – Prawda – wołano – teatr! Teatr się zaczął. Co żywo! Zbierajcie się. Kończcie!

      Jak na zawołanie, okrągły gospodarz zjawił się we drzwiach. Nisko schylił wypudrowaną głowę… Wymienił jakąś sumę, a wnet ten i ów zaczął rzucać na stół dukaty obrączkowe. Gospodarz zgarniał je z rzewnym uśmiechem, schylając kark i przymrużając oczy w taki sposób, jakby tylko-tylko oczekiwał ciosu katowskiego topora. Zjawili się lokaje podający kapelusze, laski, płaszczyki, okrywki. Cała banda z hałasem minęła salony klubu i wypadła na ulicę. Mżył drobny, zimny deszczyk. Ciemności niezgłębione panowały naokół. Nigdzie nie było widać ani fiakrów, ani przewodnika z latarnią, więc całe towarzystwo głośno hałasując ruszyło środkiem ulicy, po błocie. Jarzymski chwycił Rafała pod rękę i pociągnął go naprzód:

      – Idziemy na teatr…

      – Teatr… Czy to tego Bogusławskiego?

      – Co pleciesz?!

      – A przecież go wszyscy chwalą, co widzieli…

      – U was na wsi?

      – A no…

      – Wiedzże o tym, że tamto jest buda, o której się nawet nie mówi. Dobre to sobie jest dla stangretów, lokajstwa, łyków i wszelkiej gawiedzi z miasta. Nigdy się z tym nie odzywaj, że chcesz to widzieć, bo byś się finalnie skompromitował. No i mnie przy tej okazji. Idziemy na théâtre de société, do Radziwiłłowskiego pałacu…

      – Ależ dobrze! Nie wiem o niczym…

      – Trzeba, żebyś wiedział, skoro jesteś między ludźmi należącymi do socjety. I tam chodzi wprawdzie banda Sołtykowska i Sapieżyńska dla pokazania na złość nam swej polakierii, ale główny kontyngens widzów – to motłoch. Uważasz?

      – Jeszcze jak!

      Wlekli się środkiem ulicy, skręcali za drugimi z zaułka w zaułek, utykając w dołach i kałużach. Idący przodem śpiewali jakąś pieśń awanturniczą. Rafał, już w klubie zamroczony, na powietrzu tracił coraz więcej władzę w nogach i rękach. Gdyby nie Jarzymski, runąłby był w pierwszą lepszą kałużę. Długo nie wiedział wcale, gdzie jest. Dopiero wprowadzony na schody wiodące do sali teatralnej – przyszedł nieco do siebie.

      Banda tłoczyła się przy drzwiach zamkniętych, usiłując wejść, chociaż już pierwsza komedyjka Dorata pt. La feinte par amour miała się ku końcowi. Kiedy Rafał za innymi wtłoczył się do sali, spostrzegł, że była pełna po brzegi. Znalazłszy się na parterze, w sąsiedztwie lóż zajętych przez damy, towarzysze wyprawy przycichli i uspokoili się. Wejście ich zwróciło uwagę wszystkich. Spostrzeżono wyrazy ich twarzy i we wszystkich lożach poczęto szeptać. Rotmistrz zauważył to i mówił swym basowym szeptem:

      – Widzą nas nawskroś. Jesteśmy śmieszni.

      – Wychodźmy, jak tylko sztuka się skończy.

      – Wychodźmy!

      – Duszno…

      – Anizetka – szeptał rotmistrz – podaję myśl: chodźmy in corpore do budy Bogusławskiego. Tam także dziś pokazują. Można będzie zabawić się.

      – Dobra myśl!

      – Wychodźmy!

      – Dalej w drogę!

      Wkrótce, skoro tylko zasłona spadła, całe gremium wysunęło się chyłkiem. Większość miała tu oczekujące przed teatrem powozy, karykle i lokajów ze światłem, ruszono tedy na plac Krasińskich gwarno i z pieśniami. Jarzymski jechał w powozie z Rafałem i kimś jeszcze, kogo zwano Bursztynkiem. Ów towarzysz wyprawy ciągle coś gwarzył zanosząc się od śmiechu.

      – Cóż oni tam będą odstawiali? Jarzymek, ty wiesz pewno?

      – Jakiego prawdopodobnie Cyda albo Hamleta. Kto ich tam wie? Może jaką niemiecko-czułą operę, jaki Flet zaczarowany

      – Piękne, ach, dekoracje „pędzla” pana Smuglewicza i wycie tych oberwańców w języku przodków… Cóż my tam będziemy robili?

      – Zobaczy się. Jest bufet.

      – No bufet… Ale ja nie jestem spragniony ich lokajskiego piwa… Przepraszam, może tam sprzedają piwo szlacheckie?…

      – Wyrzucę cię z powozu!

      – Wobec


Скачать книгу