Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska
celem jeszcze solidniejszego zawiązania węzła pomiędzy sobą i mężem stanu.
Hm! Może i ma rację. Zastanowiwszy się nad tem, że au déballage wdzięki jej stracą fatalnie. A mąż stanu, zepsuty marmurami kasjerek wiedeńskich, może się zrazić.
Należy więc czemś podeprzeć mogącą zawalić się świątynię miłości.
Tą podporą będzie…
Możność rozmawiania.
Tak.
Maryla chce być kobietą, z którą można i jest o czem pomówić.
Biedna Maryla!
Nie chcę nalegać. Nie chcę wprowadzać ją w kłopot. Pytam więc à brûle pourpoint.
– Nie wiesz, co się dzieje z Halskim? – Mam u niego dwie książki, nie moje. Chciałabym je odebrać… Czy wrócił?
– Nie.
– Jeszcze w Warszawie? Czy ma drugi odczyt?
– Nie!
– Więc czego tam siedzi?
Czuję, że to, co mówię, jest głupie, a przecież mówię, bo inaczej nie mogę.
Maryla odpowiada filozoficznie:
– Mówiłam ci, że ma tam metresę?
Mimo woli oglądam się na drzwi do gabinetu. Ładny lokajczyk zapatrzony jest we mnie. Zwracam uwagę Maryli, aby obniżyła ton mowy. Można bowiem dać się podziwiać takim indywiduom, ale nie należy, ażeby te indywidua wtajemniczały się w obniżony choćby słowami, choćby chwilowo ton naszego życia. Należy być podziwianą, ale ani wyśmiewaną, ani pogardzaną. Maryla wzrusza na to ramionami i urywa rozmowę. Widzę, że zezuje w stronę swojej polityki… Radaby pogrążyć się w jej przepastnych otchłaniach, aby wydobyć ze siebie kobietę wyższą. Lecz moja kobieta niższa coś rozegrała się na dobre i aż tętni we mnie. Chcę, pragnę i muszę wiedzieć coś więcej o Halskim. Wszak nie przyszłam tu po to, aby podziwiać Marylę w jej nieśmiertelnym negliżu, kasetony jej sali jadalnej i jej garnuszek z kawą. Wyciągam więc rękę w stronę zadrukowanych płacht, ściągam je niewinnie i czynię sobie z nich podściółkę, na której kładę się z miną nowonarodzonego dziecka. Sądzę bowiem, że w ten sposób wszystkie parlamenty, komisje, koła, interpelacje, obstrukcje i inne cuda i grzechotki cacane mężczyzn znikną na chwilę z pamięci Maryli i pozwolą jej indyczemu mózgowi zająć się kwestją pasji temperamentów i namiętności z możliwą uwagą.
Z chytrością Indjanina znów dążę ku swojemu celowi.
– Gdybym chociaż miała pewność, kiedy Halski wróci… – zaczynam.
Maryla jednak czegoś się dąsa.
– Wróci, jak będzie miał dosyć.
– Czego?
– Tej swojej.
Widzę, że jest zirytowana, iż zwróciłam jej uwagę poprzednio. Postanawiam więc już brnąć dalej, nie zważając na obecność służącego.
– Dlaczego mówisz swojej. Taka kobieta przecież się nie liczy.
– Liczy.
– Mężczyzna nie szanuje takiej istoty, więc nie uważa jej za swoją.
– Uważa.
– Skąd-że wiesz o tem?
– Wiem.
Zaczynam się śmiać, ale daję ci słowo, że we mnie coś aż drży ze złości.
– Sądzićby można…
– Że co?
Patrzy na mnie nawet agressywnie swemi rybiemi oczyma.
– Że ich bronisz.
Wzrusza ramionami.
– Nic mnie nie obchodzą. Tylko lubię mówić prawdę.
– Wygląda tak, jakbyś chwaliła takie ustępstwa.
Milczenie.
– Co?… – nacieram.
– Nie chwalę, ale…
– I nie potępiasz.
Wybucha nagle, aż nosek się jej czerwieni.
– Dlaczego się nie mają kochać?
– Bo ona nie jest wolna, bo jest uczciwa, a przynajmniej za taką uchodzi, bo taki Halski, deprawujący kobiety z towarzystwa, zasługuje na to, aby go usunięto precz poza społeczeństwo, bo są to oboje wyrzutki tego społeczeństwa… a ona gorsza i bardziej pogardy godna od każdej, każdej…
Brakuje mi tchu, brakuje mi słów.
Czuję się bardzo wzburzona, szczęka dolna lata mi jak na sprężynie. Mimo to podziwiam się w lustrze, tak ta pasja dodaje mi blasku i uroku.
Maryla patrzy na mnie tępo.
Wreszcie odpowiada:
– Kapelusz ci się skręcił na bakier.
Mimowoli zeskakuję ze stołu, z gazet – pędzę do lustra.
– Naprawdę?
Poprawiam szutro estetyczne, ciężące mi na głowie. Tymczasem Maryla chwyta dzienniki i zaczyna na dowód swego złego wychowania czytać je z zapamiętałością, pragnącą wynagrodzić sobie czas stracony.
Jestem zła, podrażniona – czuję, że chętnie wpakowałabym jej szpilkę od kapelusza pomiędzy łopatki.
To przyniosłoby mi bezwątpienia ulgę. Dla niej wszakże byłby to czyn – według Nietzchego – „nieprzyjemny”.
Pakuję tedy szpilkę w stos tafty, włosienia, gazy, piór i klamer – i rzucam jej z mściwością:
– Cóż to? Czy masz zamiar stać się sufrażystką?
– ?…
– Studjujesz politykę. Czy będziesz kandydować, rewindykując w ten sposób prawa kobiece jako człowieka?
Odpiera z godnością:
– Rola kobiety jest inna, piękniejsza.
– Spodziewam się. Nie ma co robić w tem bagnisku intryg, kłótni, próżności, sprzedajności, obłudy…
– Przepraszam. Właśnie Ona powinna znajdować się w tym świecie, tylko…
Nie umie się wyjęzyczyć. Dopomagam jej:
– Niewidzialnie… jako ta, która rozdziela dobre natchnienia, zagrzewa do walki, niby te gołe boginie z czasów greckich, tańcujące na chmurach w czasie bitwy.
– Drwisz ze wszystkiego. A przecież właśnie kobieta może nadać ton sprawom najniższej wagi.
– Właśnie. Eugenja Montijo zgubiła Francję tem, że nie chciała poprzestać na sławie wynalezienia krynoliny, ale miała ambicję nadawania tonu polityce Europy.
– Eugenja była głupia.
– Nie. Eugenja była kobietą, to znaczy, że nie miała tchu do szerokich szkaradztw i intryg. Naszą specjalnością są drobiazgowe świństewka. W nich celujemy. Skoro jednak arena się rozszerza, tracimy dech i pojęcia nasze się mącą. Tymczasem mężczyźni gubią się w intrygach pałacowych, a są w swoim żywiole, gdy mają gubić narody i państwa. Dlatego, moja piękna, najlepiej nie mieszać się do tego, w czem odniesiemy porażkę… albo będziemy śmieszne.
– Nieprawda. A potem trudno zawsze tylko rozmawiać z mężczyznami o gałgankach i rzeczach płytkich. Są przecież kwestje społeczne…
Urywa, bo czuje, że jest komiczną. Ma jeszcze to poczucie i powinnaby mnie rozbroić tym odcieniem subtelności swych