Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska

Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
Moja droga!

      Ten wyraz wydaje mi się w tej chwili chorobliwie anemiczny i niewystarczający.

      – Niczem nie będziesz, niczem…

      Jest zupełnie zderutowana, oczka jej latają ze smutkiem od stosu gazet do mnie. Jest naprawdę szczerze zmartwiona. Widzi już, jak jej mąż stanu gardzi nią w duszy i idzie do „mężczyzny”, aby z nim gdakać na jedną nutę.

      – Więc co robić?

      Zaczynam się śmiać piekielnie.

      – To, co ta… Halskiego w Warszawie. To, moja droga!…

      Płomienie przebiegają pod skórą Marylki.

      – Och?…

      – Tak! Tak! Tylko wtedy możemy marzyć o jakiemś uczuciu i przywiązaniu i szczęściu i innych akcessorjach życiowych! Tylko wtedy… Inaczej dla nas nic! nic!… Rozumiesz mnie, nic.

      Porywam ją za ręce, wstrząsam nią. Cała gorycz dni ubiegłych wypływa mi do serca, na usta.

      – Mamy szacunek tych panów, rozumiesz, szacunek! One wszystko!…

      Lecz już to słowo „szacunek” wystarcza, aby mnie uspokoić. Jestem jak koń cyrkowy, który posłyszał znaną mu melodję polki. Znarowił się na chwilę. Lecz oto – polka. Wraca do ronda i zaczyna dreptać, tańczyć, przebierać nóżkami.

      – I trzeba się tem zadowolnić!… – kończę z szerokim, szlachetnym gestem córy monarszej, którą wydają za mąż za drobne, nic nie znaczące książątko z krwi królewskiej.

      Maryla oberwała ze zmartwienia koronkę u matinki.

      – Idziesz już?

      – Idę.

      – Co będziesz robić? – pyta, ot, aby coś powiedzieć.

      – Idę kazać się… szanować! – kończę, wychodząc – i mam bardzo ładne i efektowne „wyjście”. Żałuję, że nie mam widzów, bo i lokaik zniknął dyskretnie, sądząc z podniesionych głosów, mojego i Maryli, że „wielmożne panie się kłócą”.

      I poszłam – do siebie.

      Ach! Helu, na progu zastałam pokorny, obrzydliwy bilet wizytowy Kaswina. Zasunięty był w szparę drzwi. Było w tem coś niskiego, jakiś lęk, skradanie się psa, który wpadł do błota i czuje na sobie brud cuchnącej kałuży. Porwałam ten bilet w strzępy. Wpadłam do mieszkania, w którem aż zawyło czegoś pustką opuszczonych domostw. W pudełku, krytem przezemnie samą kretonem w kwiaty i wiązanym wstążką chinée o pastelowych barwach, mam cały stos fotografij. Jak hjena rzuciłam się na nie. Porwałam fotografie Kaswina i Halskiego i poszarpałam w kawałki. Gdybym się nie wstydziła, że dziecinnieję, byłabym przedtem przekłuła tym dwom podłym twarzom oczy szpilką od kapelusza. Ale i ten akt podarcia ich fotografij nie uspokoił mnie. Rozpętał raczej we mnie jakąś żałość, jakąś rozpacz…

      W kapeluszu – jak byłam – rzuciłam się na fotel i zaczęłam płakać.

      Ale nie płakać, Helu, tylko wyć.

      Tak jest.

      W tym półzmierzchu letnim, ja, śliczna jak lalka, ubrana jak cacko, subtelna, wykwintna, z inteligencją i kulturą prima sorty – wyłam.

      Bez łez – tylko tak – w pustkę, w przestrzeń tam, gdzie niema nic, nic, nic…

      Co się ze mną dzieje? Czy i ja zaczynam wiedzieć o tem, że mam tak zwane nerwy?

      To byłoby fatalne. Kobieta nerwowa o tyle jest interesującą, o ile tę nerwowość udaje. Skoro naprawdę nerwy się w niej rozpętają, staje się tem, co ludzie tak wykwintnie nazywają – piłą.

      I zanudza…

      Całuję cię bardzo serdecznie po szablonowemu,

      Twoja

      Rena.

      List piętnasty

      Droga ty moja! Jedyna na świecie, bo przecież zrozum, że do nikogo się nie mam przytulić, tylko do ciebie, kochanie!

      Piszę do ciebie znów dzisiaj, bo tak mi dziwnie jakoś, że mało się nie uduszę własnemi myślami. Są one brzydkie i żmijowate. Czy wiesz? Myślałam całą noc nad tem, że w średnich wiekach bardzo silnie była rozwinięta praktyka owego envoutement, to jest lepiono figurki swego wroga, lepiono je z wosku i kłuto zatrutemi szpilkami koncentrując w sobie całą siłę nienawiści duchowej, na jaką stać było. Podobno ów pierwowzór figurki miał cierpieć tortury, chorować, ginąć, przepadać, a czasem nawet umierać. Muszę wziąć trochę wosku od froterowania podłóg i ulepić takie dwie poczwary na wzór Kaswina i Halskiego. Zmaczam szpilkę, dajmy na to, w karbolu (który mam od bolu zęba) – i będę kłuła te lalki, kłuła z całą pasją…

      Tobie się przyznam. – Właściwie kłułabym nie figurki, wyobrażające małego i Halskiego, ale z większą ulgą te dwie ich… partnerki, w których objęciach zapominają o mnie.

      A może nie zapominają.

      Może – właśnie – wtedy…

      No, ale w każdym razie rola to chyba nie bardzo zaszczytna, choć poetyczna.

      Być tym… Nieosiągniętym celem.

      Enfin – inaczej być nie może.

      Ale mi dziś od rana, jak kobiecie, której już od dawna, od lat całych nikt kwiatów nie przyniósł.

      Może i ty czujesz to czasem w twej bezmiernej obowiązkowości? Nagle ujrzałaś, że przez ulicę niosą cudny kosz kwiecia. Takie to zalotne, różowe, liljowe, jakieś kwiaty rozwiane, jak sukienki greckich tancerek. Wiatr igra z wstążkami kokard i delikatną koronką paproci. Czuć w tym koszu kwiatowym miłosny pęd ku pięknej jakiejś, leżącej wśród koronek kobiecie. Ten kosz stanie w półcieniu sypialni, w której pachnie heliotropem, konwalją, pudrem marechal.

      Różowo tam i złoto od włosów kobiety.

      Na dywanie zapomniano pantofelek, haftowany złotem, i słońce południowe przez muśliny firanek igra z blaskami w gwiazdeczkach haftu… Na szezlągu delikatnie warczy cudowny King Charles, o olbrzymich czarnych oczach i potwornej mordzie chińskiej pokraki.

      Ach! A propos – kupię sobie takiego King Charles'a. To właśnie będzie sto razy więcej warte, niż ci wszyscy „uwielbiacze” i „przyjaciele” dla których właściwie jestem niczem. Nazwę go „amour” – miłością – i będę miała dziką satysfakcję tresować tę miłość i wlec ją za sobą na sznurku. – Raczej – właściwie nie powinnam nazywać King Charles'a Miłością, bo to przecież profanacja, ale raczej Żądzą, Pasją, Namiętnością.

      Bo tem wszystkiem, niczem innem są pobudki, jakie kierują tymi panami w postępowaniu z ich kochankami.

      Miłość – to może nawet to, co czują dla ciebie, dla mnie… Bo oni nie są zdolni odczuwać tej delikatnej tkanki miłosnej, nie składającej się przecież z grubo ciosanych belek zmysłowych. Nazywają to romantycznością. Mylą się najzupełniej. Romantyzm jest tylko pozą i gestem. W gruncie rzeczy kończy się zawsze upadkiem w błoto (jak to uczynił Ali), albo czemś niby wyższem, a co jest tylko groblą na błocie (jak to uczynił Halski). A że romantyczność jest nieszczera i tylko tkwi w powierzchownej warstwie miłosnych uzdolnień ludzkich, więc raczej ja jestem romansowa. Tak jest – romansowa. Lecz w szlachetnem tego słowa znaczeniu. To, czego się dopuszczam poza tem, to jest drobne koncesje, czynię to raczej nie dla własnej satysfakcji, (bo tej nie cenię), ale dlatego, iż z żalem widzę, że miłość ich (czy co tam dla mnie czują), potęguje się tem właśnie postępowaniem.

      Ach,


Скачать книгу