Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska


Скачать книгу
teraz od gór płynął wiatr i kołysał lasem gencjan, a one dźwięczały coraz milej, coraz głośniej…

      – Skądże to znowu? – starała się myśleć Tuśka.

      Ni to dzwoneczki, ni to dźwięk harfy skrzydłem ptaka trącanej… coś pośredniego pędzi ku niej szybko i staje się coraz głośniejsze.

      Nagle dźwięk ten staje się jeszcze głośniejszy i urywa się w pół tonu.

      Słychać skrzyp drzwi, jakieś kroki… ktoś otwiera drzwi na rozcież, brzęk łańcuszków…

      Tuśka odczuwa w półśnie, że to wraca do domu sąsiad-aktor, i porywa się przerażona.

      Zdaje się jej, że drzwi nie zamknięte od jej pokoju, okna nie zasłonione.

      Chce zapalić świece, to znów wyrzeka się tej myśli, bo niebezpieczniej jest dawać do poznania, że się nie śpi. Bóg wie, co takiemu człowiekowi może przyjść do głowy.

      Lecz aktorowi nic jakoś nie przychodzi do głowy. Umieścił swój rower, zamknął drzwi wejściowe, zaryglował i grzecznie, cicho, prawie na palcach przechodzi mimo drzwi Tuśki.

      Przy drzwiach jednak zatrzymuje się.

      Jest to jedna sekunda, lecz Tuśce wydaje się wiekiem. Zaparła oddech, sama nie wie, co się z nią dzieje. On widocznie słuchał, czy te panie śpią, bo jeszcze ciszej i delikatniej oddalił się do swego pokoju.

      Tuśka położyła się i usiłowała zasnąć. Byłaby wolała stanowczo, ażeby aktor powrócił do domu hałaśliwie, z łoskotem, hałasem, ażeby prowokacyjnie gwizdał pod jej drzwiami, ażeby znów posłyszała:

      Pod Ulm, pod Kulm, pod Austerlitz…

      Mogłaby przynajmniej zasypiać ze złością i gniewem na tego zuchwalca.

      Tymczasem jego delikatność, potem to dziwne, ciche, milczące zatrzymanie się pod drzwiami każą jej myśleć o nim, ale w inny, jakiś lepszy, łagodniejszy sposób.

      A potem ten gest rozrzucenia gencjan i wizja Pity, wyciągającej w promieniach zachodzącego słońca rączki do ukwieconych szafirem ptaków, lecących ku niej lotem strzał…

      I te wizje gór ledwo zaznaczonych.

      I ten sygnał rowerowy, który zdawał się dźwiękiem harfy i płynął od lasu gencjan, bijących przed nią pokłony…

      I ta świeżość rozmodlonych nad brzegami strumieni ruchów.

      I ta młodość nagła rozmodlonej u krynicy swobody jej duszy…

      Bo choć nikt nie widzi…

      Tuśka zaczyna rozsnuwać pajęcze nici tkane brylantami, od których biją blaski.

      Tak… tak…

      XI

      Nazajutrz jednak rankiem o godzinie siódmej odezwał się straszny ryk lwa.

      Natychmiast odpowiedział mu drugi ryk, dalej pomrukiwanie jakieś tajemnicze, następnie szczeknęła hiena i znów ryk króla puszczy zatrząsł zakopiańską chałupą.

      Tuśka szarpnęła się na łóżku i cała aż drżeć zaczęła. Gniew w niej wezbrał nie tylko za to mocniejsze przebudzenie, ale i za to delikatne i ciche dobranoc milczące, które zmusiło ją zasypiać z uczuciem łagodniejszym i z bezustanną wśród gencjan błądzącą myślą.

      Właśnie gaździna wnosiła samowar, mleko i bułki. Ustawiła to wszystko „piknie” i zabierała się do zaparzania herbaty. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że panie z miasta lubią „se przelegnąć w pościeli i śniadanie podchliptywać, kielo tylko ślepie rozewrą”.

      Tuśka postanowiła nie wdawać się więcej w parlamentacje z gaździną, lecz uderzyć od razu w wielki dzwon.

      – Gdzie tu Klimatyka? – zapytała, zrywając się z łóżka i naciągając pośpiesznie pończochy.

      – A w mieście…

      – Dobrze, pójdę i dam znać, co się tu wyprawia. Niech porządek zrobią.

      Obidowska odstąpiła od stołu i założyła z determinacją ręce.

      – Ano… niech idą – w Klimatyce im powiedzą, co po ostatnim gościu smrodzili tu nikiej powietrze morowe bez cały dzień. Chocia i zmarł nieborak, ale przeciek odrobili dezenfekcję całą.

      Ufna w spełnienie higienicznych przepisów, była dumna i harda.

      – Ja nie o dezynfekcję – rzuciła gorączkowo Tuśka – tylko zarząd musi kazać temu wariatowi być cicho albo się precz wynosić.

      Gaździna pokręciła głową.

      – Co to, to jus nic z tego nie będom mieli – odparła. – Gościom wolno piknie śpiwać, porykiwać w izbie, robić, co fcom, a Klimatyce nic do tego. Jak chcom, niech se tez porykują rano, ten pan nie póńdzie na skargę. Hej!

      Rzekłszy to wyszła.

      Tuśka ubierała się gorączkowo przed lustrem i w ten sposób wyładowywała swą złość. Czuła, że gaździna ma słuszność i że w Klimatyce nikt jej racji nie przyzna, musiała jednak być konsekwentną i iść do owej Klimatyki.

      Pita powoli podniosła się z łóżka. Przez chwilę, gdy rozlegały się owe dzikie porykiwania, oczy jej zabłysły, uśmiech przewinął się przez usta.

      Pochwyciła to Tuśka i w zdenerwowaniu upatrzyła, iż córka cieszy się z widocznej zemsty aktora za odesłanie bombonierki. Sucho i rozkazująco zwróciła się ku dziecku.

      – Wstawaj – rzekła. – Słyszałaś, co doktor wczoraj mówił: jesteś chora i masz chodzić po słońcu, biegać i być wesoła. Proszę się zastosować do tego, co doktor kazał!

      Pita spochmurniała jeszcze więcej. Zacięła usta i z wielką umiejętnością, wrodzoną kobietom, zabarwiła wzrok swój bezbrzeżną melancholią.

      Widoczne było, iż postanowiła wyzyskać sytuację i stać się coraz „smutniejszą”, coraz więcej chorą, skoro w owej powadze i zniechęceniu do życia tkwił zarodek jakiejś choroby. Z przedziwnym sprytem, właściwym każdej kobiecie, nawet najmłodszej, odczuła, że może stać się ważną osobą i grać na strunie choroby pierwsze skrzypce.

      Z miną znudzoną, jak Chrystian duński mówiący do dworzan: „I jutro jeszcze dzień…”, sięgnęła po swoje haftowane spódniczki i zaczęła je nakładać z niedbałością i smutkiem.

      Odczuć w niej już było można doskonały gnębiący materiał, jakim jest kobieta półchora i sprytnie wyzyskująca sytuację.

      Tuśka od razu zrozumiała grę córki i zmiarkowała, że ta mała odbiera jej teraz przywilej tronowania w domu na podstawie „niebezpiecznej choroby, której zaród w piersiach nosi”. Czesała się i stroiła dalej, lecz gniew ją ogarniał coraz większy na Zakopane i na wszystko, co ją w nim spotyka.

      Dowiedziała się, że jest zdrowa, i słońce świeciło, i smreki pachniały, gencjany rozbłękitniały jej sny…

      Było się czego gryźć i martwić.

      Gdy była gotowa, szykowna w swej dość prostej, lecz z warszawskim sznittem[12] skrojonej sukni, w kapeluszu przypominającym słomiankę, przypadkowo włożoną na głowę, stanęła niezdecydowana.

      Należało iść na ową skargę, ale dokąd i do kogo?

      Na dziedzińcu rozlegały się wesołe głosy. Jakby ją ktoś pociągnął na lince, podeszła do okna pod pozorem poprawienia firanki.

      I tak długą chwilę przy tym oknie została.

      Dużo belek, całe


Скачать книгу

<p>12</p>

sznitt (z niem.) – krój, szyk.