Ogniem i mieczem t. II. Генрик Сенкевич
on na Chmielnickiego, a Chmielnicki na niego, wszędy wojna, krew się leje, wszędy pełno Kozaków i ordyńców, i żołnierstwa. Kto cię uszanuje? kto się ciebie użali, kto cię obroni, jeśli nie ja?
Kniaziówna oczy ku górze wzniosła, bo wspomniała, że przecie jest ktoś na świecie, kto by przygarnął i użalił się, i obronił – ale nie chciała wymówić jego nazwiska, by lwa srogiego nie drażnić – jednocześnie zaś głęboki smutek ścisnął jej serce. Czy jeszcze żyje ten, za którym tęskniła jej dusza? Będąc w Barze wiedziała, że żyje, bo zaraz po wyjeździe Zagłoby doszło jej uszu nazwisko pana Skrzetuskiego wraz z wieściami o zwycięstwach groźnego księcia. Ale od tej pory ileż to już upłynęło dni i nocy, ile mogło się zdarzyć bitew, ile dosięgnąć go niebezpieczeństw! Wieści o nim mogły ją teraz dochodzić tylko przez Bohuna, którego pytać nie chciała i nie śmiała.
Więc głowa opadła jej na poduszki:
– Zali mam więźniem tu pozostać? – pytała z jękiem. – Com ja waćpanu uczyniła, że chodzisz za mną jak nieszczęście?
Kozak podniósł głowę i począł mówić tak cicho, że zaledwie było go słychać:
– Co ty mnie uczyniła, ne znaju, ale to znaju, że jeśli ja tobie nieszczęście, to i ty mnie nieszczęście. Żeby ja ciebie nie pokochał, byłby ja wolny jak wiatr w polu i na sercu swobodny, i na duszy swobodny, a sławny jak sam Konasewicz Sahajdaczny. Twoje to liczko mnie nieszczęście, twoje to oczy mnie nieszczęście; ni mnie wola miła, ni sława kozacza! Co mnie były krasawice, póki ty z dziecka na pannę nie wyrosła! Raz ja wziął galerę z najkraśniejszymi mołodyciami, bo je sułtanowi wieźli – i żadna serca nie zabrała. Poigrały Kozaki-braty, a potem ja każdej kamień kazał do szyi i w wodę. Nie bał ja się nikogo, nie dbał o nic – wojną na pogan chodził, łup brał – i jak kniaź w zamku, tak ja był na stepie. A dziś co? Ot, siedzę tu – i rab, o dobre słowo u ciebie żebrzę i wyżebrać nie mogę – i nie słyszał go nigdy, nawet i wtedy, gdy cię bracia i stryjna za mnie swatali. Oj, żeby ty, dziewczyno, była dla mnie inna, żeby ty była inna, nie stałoby się to, co się stało; nie byłby ja twoich krewnych pobił, nie byłby ja się z buntem i chłopami bratał, ale przez ciebie ja rozum stracił. Ty by mnie, gdzie chciała, zawiodła – ja by ci krew oddał, duszę by oddał. Ja teraz ot, cały we krwi szlacheckiej ubroczon, ale dawniej ja tylko Tatarów bił, a tobie łup przywoził – żeby ty w złocie i klejnotach chodziła jak cheruwym bożyj – czemu ty mnie wtedy nie kochała? Oj, ciężko, oj, ciężko! żal sercu mojemu. Ni z tobą żyć, ni bez ciebie, ni z dala, ni z bliska – ni na górze, ni na dolinie – hołubko ty moja, serdeńko ty moje! No, daruj ty mnie, że ja przyszedł po ciebie do Rozłogów po kozacku, z szablą i ogniem, ale ja był pijany gniewem na kniaziów i gorzałkę po drodze pił – zbój nieszczęsny. A potem, jak ty mi uciekła, tak ja po prostu jak pies wył i rany bolały, i jeść nie chciał, i śmierci-matki prosił, żeby zabrała – a ty chcesz, by ja cię teraz oddał, by utracił cię na nowo – hołubko ty moja, serdeńko ty moje!
Watażka przerwał, bo mu głos urwał się w gardle i stał się prawie jęczący, a twarz Heleny to rumieniła się, to bladła. Im więcej niezmiernej miłości było w słowach Bohuna, tym większa przepaść otwierała się przed dziewczyną, bez dna, bez nadziei ratunku.
A Kozak odpoczął chwilę, opanował się i tak dalej mówił:
– Proś, czego chcesz. Ot, patrz, jak ta izba przybrana – to moje, to łup z Baru, na sześciu koniach ja dla ciebie to przywiózł – proś, czego chcesz – złota żółtego, szat świecących, klejnotów jasnych, rabów pokornych. Ja bogaty, swego mam dość i Chmielnicki mnie dobra nie pożałuje, i Krzywonos nie pożałuje, ty będziesz jak księżna Wiśniowiecka, zamków ci nazdobywam, pół Ukrainy ci daruję – bo choć ja Kozak, nie szlachcic, ale ataman buńczuczny, pode mną dziesięć tysięcy mołojców chodzi, więcej niż pod kniaziem Jaremą. Proś, czego chcesz, byleś nie chciała uciekać ode mnie – byleś została ze mną, hołubko, a pokochała!
Kniaziówna podniosła się na poduszkach, bardzo blada – ale jej słodka, przecudna twarz wyrażała taką niezłomną wolę, dumę i siłę, że ta gołąbka podobniejszą była w tej chwili do orlęcia.
– Jeśli waćpan mej odpowiedzi czekasz – rzekła – to wiedz, iż choćbym miała wiek w twojej niewoli przejęczeć, nigdy, nigdy cię nie pokocham, tak mi dopomóż Bóg!
Bohun pasował się przez chwilę sam ze sobą.
– Ty mi takich rzeczy nie mów! – rzekł chrapliwym głosem.
– Ty mi o swym kochaniu nie mów, bo mi od niego wstyd, gniew i obraza. Jam nie dla ciebie.
Watażka wstał.
– A dla kogo-że ty, kniaziówno Kurcewiczówno? a czyja by ty była w Barze, żeby nie ja?
– Kto mnie życie ratuje, by mi dać hańbę i niewolę, ten mój wróg, nie przyjaciel.
– I ty myślisz, żeby cię chłopy zabiły? Strach myśleć!…
– Nóż by mnie zabił, tyś mi go wydarł!
– I nie oddam, bo ty musisz być moja – wybuchnął Kozak.
– Nigdy! wolę śmierć.
– Musisz i będziesz.
– Nigdy.
– No, żeby ty nie była ranna, to po tym, co ty mi rzekła, ja by dziś jeszcze pchnął mołojców do Raszkowa i mnicha za łeb kazał przyprowadzić, a jutro ja by był twój mąż. Taj co? Męża grzech nie kochać i nie przyhołubić! Hej! Ty panno wielmożna, tobie miłość kozacka obraza i gniew. A kto ty taka, że ja dla ciebie chłop? Gdzie twoje zamki i bojary, i wojska? Czemu tobie gniew? czemu tobie obraza? Ja cię wojną wziął, ty branka. Oj, żeby ja był chłop, ja by cię nahajem po białych plecach rozumu nauczył i bez księdza by się twoją krasą nasycił – żeby ja był chłop, nie rycerz!
– Anieli niebiescy, ratujcie mnie! – szepnęła kniaziówna.
A tymczasem coraz większa wściekłość wzbierała na twarzy Kozaka i gniew chwytał go za włosy.
– Ja wiem – mówił – czemu tobie obraza, czemu ty mi odporna! Dla innego chowasz swój wstyd dziewiczy – ale nic z tego, jakom żyw, jakom Kozak! Szlachcic hołota! oczajdusza! Lach nieszczery! Na pohybel-że jemu! Ledwie spojrzał, ledwie w tańcu zakręcił i całą wziął, a ty, Kozacze, cierp, łbem tłucz. Ale ja jego dostanę i ze skóry każę go obedrzeć, ćwiekami nabić. Wiedz ty, że idzie Chmielnicki na Lachów, a ja idę z nim i twego hołubka odnajdę, choćby pod ziemią, a jak wrócę, to ci wrażą jego głowę na gościniec pod nogi kinę.
Helena nie słyszała ostatnich słów atamana. Ból, gniew, rany, wzruszenie, przestrach zbawiły ją sił – i słabość niezmierna rozeszła się po wszystkich jej członkach, oczy i myśli jej zgasły – i padła zemdlona.
Watażka stał czas jakiś blady z gniewu, z pianą na ustach; wtem dostrzegł tę martwą głowę zwieszoną w tył bezwładnie i z ust jego wyrwał się ryk prawie nieludzki:
– Wże po nej! Horpyna! Horpyna! Horpyna!
I na ziemią runął.
Olbrzymka wpadła co duchu do świetlicy.
– Szczo z toboju?
– Ratuj! ratuj! – wołał Bohun. – Zabił ja ją, duszu moju, świtło moje!
– Szczo ty, zduriw?
– Zabił, zabił! – jęczał watażka i ręce nad głową łamał.
Ale Horpyna zbliżywszy się do kniaziówny wnet poznała, że to nie śmierć, jedno omdlenie ciężkie, i wyprawiwszy za drzwi Bohuna zaczęła ją ratować.
Kniaziówna otworzyła po chwili oczy.
– No,