Ogniem i mieczem t. II. Генрик Сенкевич
nastała chwila milczenia. Koło huczało, aż się cały młyn trząsł.
– Hej, co tu krwi, co tu kwi! co trupów, wilcy nad nimi, krucy nad nimi! – zaraza nad nimi. Same trupy! same trupy! hen! hen! tylko trupy, nie widać nic, tylko krew!
Nagle powiew wiatru zwiał tuman z koła – a jednocześnie wyżej nad młynem ukazał się potworny Czeremis z wiązką drzewa na plecach.
– Czeremis, załóż stawidło! – zawołała dziewka.
To rzekłszy poszła umywać ręce i twarz w strudze, a karzeł zahamował tymczasem wodę.
Bohun siedział zamyślony. Zbudziło go dopiero nadejście Horpyny.
– Ty nic więcej nie widziała? – spytał ją.
– Co się pokazało, to się pokazało, nic więcej nie obaczę.
– A nie łżesz?
– Na głowę brata, prawdę mówiłam. Jego na pal wsadzą. Wołami za nogi naciągną. Mnie jego żal. Hej, nie jemu jednemu śmierć pisana! Co się trupów pokazało! nigdy tyle nie widziałam – będzie wielka wojna na świecie.
– A ją ty widziała z jastrzębiem nad głową?
– Tak jest.
– I ona była w wianku?
– W wianeczku i w białej sukni.
– A skąd ty wiesz, że ten jastrząb to ja? Ja tobie o tym młodym Lachu szlachcicu powiadał – może to on.
Dziewka zmarszczyła brwi i zadumała się.
– Nie – rzekła po chwili wstrząsając głową – kołyby buw Lach, to by buw oreł.
– Sława Bohu! sława Bohu ! Pójdę ja teraz do mołojców, żeby konie do drogi gotowali. W nocy ruszymy.
– Tak i koniecznie pojedziesz.
– Chmiel przykazywał i Krzywonos przykazywał. Ty dobrze widziała, że będzie wielka wojna, bo to samo ja w Barze w piśmie od Chmiela czytał.
Bohun wprawdzie nie umiał czytać, ale wstydził się tego, bo nie chciał za prostaka uchodzić.
– To i jedź – rzekła wiedźma – Ty szczęśliwy – hetmanem zostaniesz: ja ot, tak nad tobą trzy buńczuki widziała, jako te palce widzę!
– I hetmanem zostanę, i kniaziównę za żinku wezmę – mnie nie chłopkę brać.
– Z chłopką ty by inaczej gadał – ale tej ci wstyd. Ty powinien być Lachem.
– Jaże ne hirszy.
To rzekłszy Bohun poszedł do stajni, do mołojców – a Horpyna jedzenie warzyć.
Wieczorem konie były gotowe do drogi, ale watażce niesporo było odjeżdżać. Siedział na pęku kobierców w świetlicy, z teorbanem w ręku i patrzył na swoją kniaziównę, która już podniosła się z łoża, ale zasunąwszy się w drugi kąt izby odmawiała cicho różaniec nie zwracając żadnej uwagi na watażkę, tak jakby go wcale w świetlicy nie było. On, przeciwnie, śledził spod ściany oczyma każdy jej ruch, łowił uszami każde westchnienie – i sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. Co chwila otwierał usta, by rozpocząć rozmowę, i słowa nie chciały mu wychodzić z gardła. Onieśmielała go twarz blada, milcząca; ż wyrazem pewnej surowości w brwiach i ustach. Tego wyrazu nie widywał poprzednio na niej Bohun. I mimo woli przypomniał sobie podobne wieczory w Rozłogach, i stanęły mu w myśli jakoby żywe: jako siadali on i Kurcewicze naokół dębowego stołu. Stara kniahini łuszczyła słoneczniki, kniazie rzucali kości z kubka – on wpatrywał się w śliczną kniaziównę, tak jak i teraz się wpatruje. Ale wówczas bywał szczęśliwy, wówczas gdy opowiadał swe wyprawy z siczowymi – ona słuchała i czasem jej czarne oczy spoczywały na jego twarzy, a rozchylone usta malinowe świadczyły, z jakim słucha zajęciem. Teraz ani spojrzała. Wówczas, bywało, gdy grywał na teorbanie, ona i słuchała, i patrzyła, a jemu aż serce tajało. I dziw nad dziwy: on przecie teraz jej pan, on ją wziął zbrojną ręką, ona jego branka, jego niewolnica – może jej rozkazywać, a przecie wówczas czuł się i bliższym jej, i równiejszym jej stanem! Kurcewicze byli jego bracia, więc ona, ich siostra, była mu nie tylko zazulą, sokołem, najmilszą czarnobrewą, ale jakby i krewniaczką. A teraz siedzi przed nim pani dumna, chmurna, milcząca, niemiłosierna. Ej, gniew w nim wrze! Pokazałby on jej, co to Kozaka poniewierać, ale on tę niemiłosierną panią kocha – krew by za nią wytoczył, a ile razy gniew go za pierś pochwyci – to jakby jakaś niewidzialna ręka chwyta go za czub, jakiś głos huknie w ucho: "Stój!" Zresztą, ot, wybuchał już jak płomień i potem łbem tłukł o ziemię. Tyle było z tego. Więc wije się Kozaczysko, bo czuje, że on jej cięży w tej izbie. Niechby się uśmiechnęła, słowo dobre dała – to padłby jej do nóg i pojechał do czorta, by całą swoją zgryzotę, gniew, poniewierkę w lackiej krwi utopić. A tu on jak niewolnik przed tą kniaziówną. Żeby to on jej dawniej nie znał, żeby to była Laszka wzięta z pierwszego szlacheckiego dworu, miałby więcej śmiałości – ale to kniaziówna Helena, o którą on się Kurcewiczom kłaniał, za którą i Rozłogi, i wszystko, co miał, chciał oddać. Tym mu większy wstyd chłopem być przy niej, tym mniej do niej śmiały.
Czas upływa, sprzed chaty dochodzi szmer rozmów mołojców, którzy pewnie już na kulbakach siedzą i na atamana czekają, a ataman w męce. Jasny płomień łuczywa pada na jego twarz, na bogaty kontusz i na teorban – a ona żeby choć spojrzała! Atamanowi i gorzko, i gniewno, i tęskno, i głupio. Chciałby się pożegnać czule, a boi się tego pożegnania, że nie będzie takie, jakiego by z duszy pragnął, boi się, że odejdzie z goryczą, z gniewem, z bólem.
Ej, żeby to nie była kniaziówna Helena, kniaziówna Helena nożem pchnięta, śmiercią z własnej ręki grożąca, a miła, a miła! im okrutniejsza i dumniejsza, tym milsza!…
Wtem koń zarżał za oknem.
Watażka zebrał odwagę.
– Kniaziówno – rzekł – już mnie czas w drogę.
Helena milczała.
– A ty mnie nie powiesz: z Bogiem?
– Jedź waćpan z Bogiem! – rzekła poważnie.
Kozakowi ścisnęło się serce: powiedziała to, czego chciał; ale on chciał inaczej.
– No, wiem ja – rzekł – że ty na mnie gniewna, że ty mnie nienawidzisz, ale to ci powiem, że inny gorszy by był dla ciebie ode mnie. Ja cię tu przywiózł, bo nie mógł inaczej, ale co ja ci złego zrobił? Czy nie obchodził się z tobą, jak się godziło, jak z korolewną? Sama powiedz. Czy to ja już taki zbój, że ty mnie dobrego słowa nie dasz? A przecie ty w mojej mocy.
– W bożej jestem mocy – rzekła z tąż samą jak i poprzednio powagą – ale że waćpan się przy mnie hamujesz, dziękuję i za to.
– To już pojadę chociaż z takim słowem. Może pożałujesz, może zatęsknisz!
Helena milczała.
– Żal cię tu samą zostawiać – mówił Bohun – żal odjeżdżać, ale mus. Lżej by było, żeby ty się uśmiechnęła, żeby krzyżyk ze szczerego serca dała. Co ja mam uczynić, żeby cię przejednać?
– Wróć mi wolność, a Bóg ci wszystko odpuści i ja ci odpuszczę i błogosławić ci będę.
– No, może jeszcze będziesz – rzekł Kozak – może ty jeszcze pożałujesz, żeś taka była dla mnie sroga.
Bohun chciał kupić chwilę pożegnania choćby za półobietnicę, której dotrzymać nie myślał – i dokazał swego, bo światło nadziei błysnęło w oczach Heleny i surowość z jej twarzy znikła. Splotła dłonie przy piersiach i utkwiła w niego wzrok jasny.
– Byłżebyś ty…
– No,