Trylogia. Генрик Сенкевич
swą przestrogę:
– Pomału! Ostrożnie!
Na koniec zwrócił się do swego towarzysza.
– Horpyna, daleko jeszcze? – spytał.
Towarzysz, którego zwano Horpyną, a który w istocie był przebraną po kozacku olbrzymią dziewką, popatrzył w gwieździste niebo i odrzekł:
– Niedaleko. Będziemy przed północą. Miniemy Wraże Uroczyszcze, miniemy Tatarski Rozłóg, a tam już zaraz Czortowy Jar. Oj! źle by tam przejeżdżać po północku, nim kur zapieje. Mnie można, ale wam źle by było, źle! – Pierwszy jeździec wzruszył ramionami.
– Wiem ja – rzekł – że tobie czort bratem, ale na czorta są sposoby.
– Czort nie czort, a sposobu nie ma – odparła Horpyna. – Żeby ty, sokole, na całym świecie schowania dla swojej kniaziówny szukał, to by ty lepszego nie znalazł. Już i tędy nikt po północku nie przejdzie, chyba ze mną, a w jarze jeszcze żywy człowiek nogi nie postawił. Chce kto wróżby, to przed jarem stoi i czeka, póki nie wyjdę. Nie bój ty się. Nie przyjdą tam ani Lachy, ani Tatary, ani nikt, nikt. Czortowy Jar straszny, sam zobaczysz.
– Niech sobie będzie straszny, a ja mówię, że przyjdę, ile razy zechcę.
– Byłeś w dzień przychodził.
– Kiedy zechcę. A stanie czort w poprzek, to za rogi wezmę.
– Eh, Bohun! Bohun!
– Ej, Dońcówna, Dońcówna! ty się o mnie nie troszcz. Weźmie mnie czort czy nie weźmie, to nie twoja sprawa, ale to ci powiadam: radź ty sobie ze swoimi czortami, jak chcesz, byle na kniaziównę bieda nie przyszła, bo jeśli jej się co stanie, to ciebie z moich rąk ni czorty, ni upiory nie wydrą.
– Raz mnie już topili, jeszcze jak my nad Donem z bratem mieszkali, drugi raz już mi w Jampolu mistrz głowę golił, a dlatego mi nic. Ale to inna rzecz. Ja z przyjaźni dla ciebie będę jej strzegła, by jej i włos na głowie od duchów nie spadł, a przed ludźmi u mnie bezpieczna. Już ci się ona nie wymknie.
– A ty, sowo! jeśli tak mówisz, to czemu ty mnie wróżyła na biedę, czemu ty mi hukała nad uchem: „Lach przy niej! Lach przy niej!”?
– To nie ja mówiła, to duchy. Ale się może zmieniło. Jutro ci powróżę na wodzie w kole młyńskim. Na wodzie wszystko dobrze widać, jeno trzeba długo patrzyć. Sam zobaczysz. Ale ty wściekły pies: powiedzieć ci prawdę, to się sierdzisz i za obuch łapiesz…
Rozmowa urwała się, słychać było tylko uderzenia kopyt o kamienie i jakieś głosy dochodzące od strony rzeki, podobne do sykania koników polnych.
Bohun nie zwrócił najmniejszej uwagi na owe głosy, które jednak wśród nocy mogły dziwić – podniósł twarz ku księżycowi i zamyślił się głęboko.
– Horpyna – rzekł po chwili.
– Czego?
– Ty czarownica, ty musisz wiedzieć: czy prawda, że jest takie ziele, że jak się go kto napije, to musi pokochać? Lubystka czy jak?
– Lubystka. Ale na twoją biedę nic i lubystka nie poradzi. Jeśliby kniaziówna innego nie kochała, to tylko dać jej się napić, ale jeśli kocha, to wiesz, co się stanie?
– Co?
– To jeszcze bardziej tego innego pokocha.
– Przepadnijże ty ze swoją lubystką! Umiesz ty źle wróżyć, a poradzić nie umiesz.
– To słuchaj: znam ja inne ziele, co w ziemi rośnie. Kto się go napije, dwa dni i dwie noce jak pień leży, o świecie nie wie. Tego ja jej ziela dam – a potem…
Kozak zatrząsł się na siodle i utkwił w czarownicy swe świecące w ciemności oczy.
– Co ty kraczesz? – spytał.
– Taj hodi! – zawołała wiedźma i wybuchnęła ogromnym, podobnym do rżenia klaczy, śmiechem.
Śmiech ów rozległ się złowrogim echem w rozpadlinach jarów.
– Suko! – rzekł watażka.
Po czym oczy jego gasły stopniowo, popadał znów w zamyślenie, na koniec począł mówić, jakby sam do siebie:
– Nie, nie! Kiedy my Bar brali, ja pierwszy wpadł do klasztoru, by jej przed pijanicami bronić i łeb strzaskać każdemu, kto by się jej dotknął, a ona się nożem pchnęła – i teraz o bożym świecie nie wie. Dotknę jej ręką, to się znów pchnie albo do rzeki skoczy, nie upilnujesz, nieszczęsny!
– Ty w duszy Lach, nie Kozak, kiedy po kozacku nie chcesz dziewczyny zniewolić…
– Żeby ja był Lach! – Zawołał Bohun. – Żeby ja był Lach!
I za czapkę obu rękoma się chwycił, bo jego samego ból chwycił.
– Musiała cię urzec ta Laszka – mruknęła Horpyna.
– Ej, chyba urzekła! – odrzekł żałośnie. – Niechby mnie pierwsza kula nie minęła, niechbym na palu sobacze życie skończył… Jednej ja chcę na świecie i ta jedna mnie nie chce!
– Durny! – zawołała z gniewem Horpyna – toć ty ją masz!
– Stulże ty pysk! – zawołał z wściekłością Kozak. – A jak się ona zabije, to co? Ciebie rozerwę, siebie rozerwę, łeb o kamień rozbiję, ludzi będę gryzł jak pies! Ja by duszę za nią oddał, sławę kozacką oddał, uciekłby za Jahorlik hen! od pułków za świat, aby z nią, z nią żyć, przy niej zdychać… Ot, co! A ona się nożem pchnęła. I przez kogo? Przeze mnie! Nożem się pchnęła! Słyszysz?
– Nic jej nie będzie. Nie umrze.
– Jakby umarła, to ja by ciebie ćwiekami do drzwi przybił.
– Mocy ty żadnej nad nią nie masz.
– Nie mam, nie mam. Ja by wolał, żeby ona mnie nożem pchnęła; niechby i zabiła, byłoby lepiej.
– Głupia Laszka. Ot by po dobrej woli przyhołubiła się do ciebie. Gdzie lepszego znajdzie?
– Spraw ty to, a ja ci garnek dukatów nasypię, a pereł drugi. My w Barze wzięli łupu niemało i przedtem brali.
– Ty bogaty jak kniaź Jarema – i sławny. Ciebie, mówią, sam Krzywonos się boi.
Kozak ręką machnął.
– Co mnie z tego, koły serdcie bołyt…
I znowu zapadło milczenie. Brzeg rzeki stawał się coraz dzikszy, pustszy. Białe światło księżyca nadawało fantastyczne kształty drzewom i skałom. Na koniec Horpyna rzekła:
– Tu Wraże Uroczyszcze. Trzeba razem jechać.
– Czemu?
– Tu niedobrze.
Zatrzymali konie i po chwili orszak idący z tyłu złączył się z nimi.
Bohun wspiął się na strzemionach i zajrzał w kołyskę.
– Spyt? – spytał.
– Spyt – odpowiedział stary Kozak – sładko jak detyna.
– Ja jej na sen dała – odrzekła wiedźma.
– Pomału, ostorożno – mówił Bohun wlepiając oczy w uśpioną – szczoby wy jej nie rozbudyły. Misiac jej prosto w łyczko zahladaje, serdeńku mojemu.
– Tycho śwityt, ne rozbudyt – szepnął jeden z mołojców.
I orszak ruszył dalej. Wkrótce przybyli nad Wraże Uroczyszcze. Było to wzgórze leżące tuż przy rzece, niskie i obłe, jak leżąca na ziemi okrągła tarcza. Księżyc zalewał je zupełnie światłem, rozświecając białe, porozrzucane