Trylogia. Генрик Сенкевич
jaru ku rzece wąska szyja, a tu miejsca dosyć. Każ szyję kamieniami zasypać, a będziem tu jak w garnku na dnie; jak mnie będzie trzeba, to sobie wyjście znajdę.
– Czymże wy tu żyjecie?
– Czeremis pod skałami kukurydzę sadzi, wino sadzi i ptaki w sidła łapie. Z tym, co ty przywiózł, nie będzie jej niczego brakowało, chyba ptasiego mleka. Nie bój się, już ona z jaru nie wyjdzie i nikt się o niej nie dowie, byle twoi ludzie nie rozgadali, że ona tu jest.
– Ja im kazał przysiąc. Oni wierni mołojcy, nie rozgadają, choćby z nich pasy darli. Ale ty sama mówiła, że tu ludzie przychodzą do ciebie jako do worożychy.
– Czasem z Raszkowa przychodzą, a czasem, jak zasłyszą, to i Bóg wie skąd. Ale zostają przy rzece, do jaru nikt nie wchodzi, bo się boją. Ty widział kości. Byli tacy, co chcieli przyjść, to ich kości leżą.
– Ty ich mordowała?
– Kto mordował, to mordował! Chce kto wróżby, czeka u jaru, a ja do koła idę. Co zobaczę w wodzie, to pójdę i powiem. Zaraz i dla ciebie będę patrzyła, jeno nie wiem, czy się co pokaże, bo nie zawsze widać.
– Byleś co złego nie obaczyła.
– Jak będzie co złego, to nie pojedziesz. I tak byś lepiej nie jechał.
– Muszę. Do mnie Chmielnicki pismo do Baru pisał, żeby ja wracał, i Krzywonos przykazywał. Teraz na nas Lachy z wielką siłą idą, więc i my musimy do kupy.
– A kiedy wrócisz?
– Ne znaju. Będzie wielka bitwa, jakiej jeszcze nie bywało. Albo nam śmierć, albo Lachom. Jeśli nas pobiją, to tu się schronię, jeśli my pobijemy, to wrócę po moją zazulę i do Kijowa z nią pojadę.
– A jak zginiesz?
– Od tego ty worożycha, żebym wiedział.
– A jak zginiesz?
– Raz maty rodyła.
– Ba! A co ja mam z dziewczyną wtedy robić! Głowę jej ukręcić czy jak?
– Dotknij ty jej ręką, a ja cię każę wołami na pal nawlec.
Watażka zamyślił się ponuro.
– Jeśli zginę, tak ty jej powiedz, żeby mnie ona prostyła.
– Hej, newdiaczna to Laszka, że za takie kochanie cię nie kocha. Żeby tak na mnie, ja by ci nie była oporna – hu! hu!
To mówiąc, Horpyna trąciła po dwakroć kułakiem w bok watażkę i pokazała mu wszystkie zęby w uśmiechu.
– Idźże ty do czorta! – rzekł Kozak.
– No, no! wiem ja, że ty nie dla mnie.
Bohun zapatrzył się w spienioną wodę na kole, jakby sam chciał sobie wróżyć.
– Horpyna? – rzekł po chwili.
– A co?
– Jak ja pojadę, czy ona będzie za mną tużyła?
– Kiedy ty nie chcesz jej po kozacku zniewolić, to może i lepiej, że sobie pojedziesz.
– Ne choczu, ne mohu, ne smiju! Ja wiem, że ona by umarła.
– To może i lepiej, że pojedziesz. Póki ona cię widzi, nie chce cię i znać, ale jak posiedzi ze mną i z Czeremisem miesiąc, dwa – będziesz jej zaraz milszy.
– Żeby ona była zdrowa, tak wiem, co by ja zrobił. Sprowadziłby popa z Raszkowa i kazał sobie ślub dać, ale teraz się boję, bo jak się przelęknie – duszę odda. Samaś widziała.
– Dajże ty pokój! A po co tobie pop i ślub? Nieszczery ty Kozak – nie! Ja tu nie chcę ni popa, ni księdza. W Raszkowie stoją Tatarzy dobrudzcy, jeszcze by ty ich na kark nam sprowadził, a jakby sprowadził, tak tyle by widział kniazićwnę. Co tobie do głowy przyszło? Jedźże sobie i wracaj.
– A ty patrz w wodę i mów, co ujrzysz. Mów prawdę, a nie łżyj, choćby ty mnie nieżywego ujrzała.
Dońcówna zbliżyła się do koryta młyńskiego i podniosła drugą zastawę wstrzymującą wodę krynicznego wodospadu; wnet wartka fala napłynęła zdwojonym pędem przez koryto; koło zaczęło się obracać szybciej, aż wreszcie zakrył je pył wodny; zbita na miazgę piana kłębiła się pod kołem jak ukrop.
Wiedźma wbiła swoje czarne oczy w owe wary i chwyciwszy się za warkocze koło uszu, poczęła wołać:
– Huku! huku! pokaż się! W kole dębowym, w pianie białej, w tumanie jasnym, zły ty czy dobry, pokaż się!
Bohun zbliżył się i siadł przy niej. Twarz jego wyrażała obawę i gorączkową ciekawość.
– Widzę! – krzyknęła wiedźma.
– Co widzisz?
– Śmierć mojego brata. Dwa woły Dońca na pal naciągają.
– Do czorta z twoim bratem! – mruknął Bohun, który czego innego chciał się dowiedzieć.
Przez chwilę słychać było tylko hurgot koła obracającego się jakby z wściekłością.
– Sina u mego brata głowa, sineńka, kruki go dziobią! – rzekła wiedźma.
– Co więcej widzisz?
– Nic… O, jaki siny! Huku! Huku! w kole dębowym, w pianie białej, w tumanie jasnym, pokaż się!… Widzę.
– A co?
– Bitwa! Lachy uciekają przed mołojcami.
– A ja gonię?
– Widzę i ciebie. Ty się z małym rycerzem potykasz. Hur! hur! hur! Ty się małego rycerza strzeż.
– A kniaziówna?
– Nie ma jej. Widzę cię znowu, a przy tobie ktoś, kto cię zdradzi. Twój druh nieszczery.
Bohun pożerał oczyma to piany, to Horpynę – i jednocześnie pracował głową, by pomóc wróżbom.
– Jaki druh?
– Nie widzę. Nie wiem, stary czy młody.
– Stary! Pewno stary!
– Może i stary.
– To wiem, kto to. On mnie już raz zdradził. Stary szlachcic z siwą brodą i z białym okiem. Na pohybel-że jemu! Ale on mnie nie druh.
– On dybie na ciebie. Widzę znowu. Czekaj! Jest i kniaziówna! Jest, w wianku rucianym, w białej sukni, nad nią jastrząb.
– To ja.
– Może i ty. Jastrząb… Czy sokół? Jastrząb!
– To ja.
– Czekaj. Już nie widać… W kole dębowym, w pianie białej… O! o! mnogo wojska, mnogo mołojców, oj, mnogo jak drzew w lesie, jak bodiaków w stepie, a ty nad wszystkimi, przed tobą trzy buńczuki noszą.
– A kniaziówna przy mnie?
– Nie ma jej, ty w obozie.
Znowu nastała chwila milczenia. Koło huczało, aż się cały młyn trząsł.
– Hej, co tu krwi, co tu krwi! Co trupów, wilcy nad nimi, krucy nad nimi! – Zaraza nad nimi. Same trupy! Same trupy! Hen! hen! tylko trupy, nie widać nic, tylko krew!
Nagle powiew wiatru zwiał tuman z koła – a jednocześnie wyżej nad młynem ukazał się potworny Czeremis z wiązką drzewa na plecach.
– Czeremis, załóż stawidło! – zawołała dziewka.
To rzekłszy, poszła umywać ręce i twarz w strudze, a karzeł zahamował tymczasem wodę.
Bohun siedział