Trylogia. Генрик Сенкевич

Trylogia - Генрик Сенкевич


Скачать книгу
waszmość, panie Michale?

      – Ze trzydziestu, bom na nieprzygotowanych uderzył.

      – A wasze, panie poruczniku?

      – Tylu, ilu pan Longinus.

      – A ja dwóch. Powiedzcież sami: kto lepszy wódz? Ot, co jest! Po cóżeśmy tu przyjechali? po służbie książęcej, wieści o Krzywonosie nałapać; otóż powiem waszmościom, że jam się pierwszy o nim dowiedział i z najlepszych ust, bo od Bohuna, i wiem, że pod Kamieńcem stoi, ale oblężenia myśli zaniechać, bo go tchórz obleciał. To wiem de publicis, ale wiem też jeszcze i coś innego, od czego radość wstąpi waćpaństwu w serca i o czym dotąd nie mówiłem dlatego, że chciałem, abyśmy w kupie o tym radzili; byłem też dotąd niezdrów, bo mnie fatygi obaliły i od tego zbójeckiego wiązania w kij wnętrzności we mnie rebelizowały. Myślałem, że mnie krew zaleje.

      – Mówże waszmość, na miłość boską! – zawołał Wołodyjowski. – Zaliżeś co o naszej niebodze słyszał?

      – Tak jest, niech jej Bóg błogosławi – rzekł Zagłoba.

      Pan Skrzetuski podniósł się na całą swą wysokość i usiadł natychmiast – nastała taka cisza, że słychać było brzęczenie komarów na okienku, aż pan Zagłoba zabrał głos znowu:

      – Żyje ona, wiem to na pewno, i jest w Bohunowym ręku. Moi mości panowie, straszne to ręce, ale przecie Bóg nie pozwolił, aby ją krzywda lub hańba spotkała. Moi mości panowie, to mnie sam Bohun powiadał, któren by prędzej czym innym chełpić się gotów.

      – Jak to może być? Jak to może być? – pytał gorączkowo Skrzetuski.

      – Jeśli łżę, niech mnie piorun zapali! – odrzekł poważnie Zagłoba – bo to jest święta rzecz. Słuchajcie, co mnie Bohun mówił, gdy sobie chciał drwić ze mnie, nimem go do ostatka splantował: „Cóżeś to myślał (prawi), żeś dla chłopa ją do Baru przywiózł? Że to ja chłop (prawi), abym ją siłą niewolił? Czy to mnie nie stać, by mnie w Kijowie w cerkwi ślub dali i czerńcy (powiada) żeby mi śpiewali, i żeby trzysta świec mi palili – mnie atamanowi! hetmanowi” – i nogami nade mną tupał, i nożem mi groził, bo myślał, że mnie ustraszy, alem mu powiedział, żeby psy straszył.

      Skrzetuski już się opamiętał, tylko mu się mnisza twarz rozświeciła i grała na niej na powrót obawa, nadzieja, radość i niepewność.

      – Gdzie ona tedy jest? Gdzie jest? – pytał z pośpiechem. – Jeśliś się i tego waść dowiedział, toś z nieba spadł.

      – Tego on mi nie mówił, ale mądrej głowie dość dwie słowie. Uważcie waszmościowie, że ciągle drwił ze mnie, nimem go splantował, i tak znowu powiada: „Naprzód, powiada, do Krzywonosa cię zawiodę, a potem na wesele bym cię prosił, ale teraz wojna, więc to jeszcze nieprędko.” Uważcie waszmościowie: jeszcze nieprędko! – zatem mamy czas! Po wtóre, uważcie także: naprzód do Krzywonosa, potem na wesele, więc żadną miarą nie ma jej u Krzywonosa, ale gdzieś dalej, gdzie wojna nie doszła.

      – Złoty z waści człowiek! – zawołał Wołodyjowski.

      – Myślałem tedy naprzód – mówił mile połechtany Zagłoba – że może ją do Kijowa odesłał, ale nie, bo mi rzekł, że na wesele do Kijowa z nią pojedzie; jeżeli tedy pojedzie, to znaczy, że jej tam nie ma. I za mądry on na to, by ją tam wozić, bo gdyby się Chmielnicki ku Czerwonej Rusi posunął, to Kijowa łatwo litewskie wojska mogą dostać.

      – Prawda! prawda! – wykrzyknął pan Longinus. – Ot, jak mnie Bóg miły! niejeden mógłby się z waścią na rozum pomieniać.

      – Jeno ja bym się nie z każdym mieniał od strachu, abym zaś boćwiny zamiast rozumu nie kupił, co by mi się między Litwą snadnie przytrafić mogło.

      – Już swoje zaczyna – rzekł Longinus.

      – Pozwólże waść skończyć. Tak tedy nie ma jej u Krzywonosa ni w Kijowie, więc gdzie jest?

      – W tym sęk!

      – Jeśli waść się domyślasz, to powiedz prędzej, bo mnie ogień pali! – krzyknął Skrzetuski.

      – Za Jampolem! – rzekł Zagłoba i potoczył tryumfalnie swoim zdrowym okiem.

      – Skąd waść wiesz? – pytał Wołodyjowski.

      – Skąd wiem? Ot skąd: siedziałem w chlewie, bo mnie w chlewie ów zbój kazał zamknąć – żeby go wieprze za to zećpały! – a naokoło gadali zesobą Kozacy. Przykładam tedy ucho do ściany i co słyszę?… Jeden mówi: „Teraz chyba za Jampol ataman pojedzie” – a drugi na to: „Milcz, jeśli ci młoda głowa miła…” Szyję daję, że ona jest za Jampolem.

      – O! jako Bóg na niebie! – zakrzyknął Wołodyjowski.

      – Na Dzikie Pola przecie jej nie zaprowadził, więc wedle mojej głowy, musiał ją ukryć gdzieś między Jampolem a Jahorlikiem. Byłem też raz w tamtych stronach, gdy się królewscy i chanowi sędzie zjeżdżali, bo w Jahorliku, jak waćpaństwu wiadomo, pograniczne sprawy się sądzą o zabrane stada, których spraw nigdy nie brak. Pełno tam jest nad całym Dniestrem jarów i zakrytych miejsc, i różnych komyszy, w których żyją w chutorach ludzie, co żadnej zwierzchności nie znają, mieszkając w pustyni i bliźnich nie widując. U takich to dzikich pustelników on pewnie ją ukrył, bo mu tam było i najbezpieczniej.

      – Ba! ale jak się tam dostać teraz, gdyż drogę Krzywonos zagradza – rzecze pan Longinus. – Jampol to też, jak słyszałem, gniazdo rozbójnicze.

      Na to Skrzetuski:

      – Choćbym i dziesięć razy gardło miał stracić, będę ją ratował. Pójdę przebrany i będę szukał – Bóg mnie pomoże – znajdę.

      – Ja z tobą, Janie! – rzecze pan Wołodyjowski.

      – I ja po dziadowskku z teorbanem. Wierzajcie mi waszmościowie, że najwięcej mam między wami eksperiencji, a że mnie teorban z ostatkiem obrzydł, więc wezmę dudy.

      – Toż i ja się na coś przydam, braciaszki? – rzekł pan Longinus.

      – I pewnie – odpowiedział pan Zagłoba. – Jak będzie nam trzeba przez Dniestr się przebrać, to waćpan będziesz nas przenosił, jako święty Krzysztof.

      – Dziękuję z duszy waszmościom – rzekł Skrzetuski – i gotowość waszą chętnym przyjmuję sercem. Nie masz to w przeciwnościach nad przyjaciół wiernych, których, jak widzę, nie pozbawiła mnie Opatrzność! Dajże mnie, wielki Boże, odsłużyć waszmościom zdrowiem i mieniem!

      – Wszyscy my jako jeden mąż! – wykrzyknął Zagłoba. – Bóg zgodę pochwala, i obaczycie, iż frukta naszych prac niedługo będziemy oglądali.

      – To już nie pozostaje mnie nic innego – mówił po chwili milczenia Skrzetuski – jak chorągiewkę księciu odprowadzić i zaraz w kompanii ruszyć. Pójdziem Dniestrem, hen, na Jampol aż do Jahorlika, i wszędzie będziemy szukali. A gdy, jak mam nadzieję, Chmielnicki już musi być zniesiony lub nim dojdziemy do księcia, zniesiony będzie, przeto i służba publiczna nie staje nam na przeszkodzie. Pewnie chorągwie ruszą na Ukrainę, by buntu dogasić, ale się tam już bez nas obejdzie.

      – A poczekajcie waszmościowie – rzecze Wołodyjowski – pewnie po Chmielnickim na Krzywonosa przyjdzie kolej, może więc razem z chorągwiami ku Jampolowi ruszymy.

      – Nie, nam tam trzeba być pierwej – odparł Zagłoba – ale najpierwej odprowadzić chorągwie, by mieć wolne ręce. Spodziewam się też, że książę będzie z nas contentus.

      – Szczególniej z waćpana.

      – Tak jest, bo mu najlepsze wieści przywożę. Wierzaj mi waćpan, iż nagrody się spodziewam.

      – Więc


Скачать книгу