Trylogia. Генрик Сенкевич
ze zdziwieniem spoglądało na ową chorągiew wchodzącą nie w rozsypce, ale w szyku bojowym do miasta. Poczęto krzyczeć, że pomoc nadchodzi, i znów niczym nieusprawiedliwiona radość ogarnęła tłuszczę, która jęła się cisnąć i chwytać za strzemiona pana Skrzetuskiego. Zbiegli się też i żołnierze wołając: „To wiśniowiecczycy! Niech żyje książę Jeremi!” Tłok zrobił się tak wielki, że chorągiew zaledwie noga za nogą mogła się posuwać.
Na koniec naprzeciw ukazał się oddział dragonów z oficerem na czele. Żołnierze rozgarniali tłumy, oficer zaś krzyczał: „Z drogi! Z drogi!” – i płazował tych, którzy mu nie ustępowali dość rychło.
Skrzetuski poznał Kuszla.
Młody oficer powitał serdecznie znajomych.
– Co to za czasy! Co to za czasy! – rzekł.
– Gdzie książę? – pytał Skrzetuski.
– Umorzyłbyś go frasunkiem, gdybyś dłużej nie przyjeżdżał. Bardzo się tu za tobą i twoimi ludźmi oglądał. Jest teraz u Bernardynów; mnie wysłano za porządkiem w mieście, ale już Grozwajer tym się zajął. Pojadę z tobą do kościoła. Tam się rada odbywa.
– W kościele?
– Tak jest. Będą księciu buławę ofiarować, bo żołnierze oświadczają, że pod innym wodzem nie chcą bronić miasta.
– Jedźmy! Mnie też pilno do księcia.
Połączone oddziały ruszyły. Po drodze Skrzetuski wypytywał się o wszystko, co działo się we Lwowie, i czyli obrona już postanowiona.
– Właśnie teraz się sprawa waży – rzecze Kuszel. – Mieszczanie chcą się bronić. Co za czasy! Ludzie nikczemnych kondycji okazują więcej serca niż szlachta i żołnierze.
– A regimentarze? Co się z nimi stało? Czyli są w mieście i czyli nie będą księciu przeszkód stawiali?
– Byle on sam nie stawiał! Był lepszy czas na oddanie mu buławy, teraz za późno. Regimentarze oczu nie śmieją pokazać. Książę Dominik popasał tylko w pałacu arcybiskupim i zaraz się wyniósł; i dobrze zrobił, bo nie uwierzysz, jaka jest w żołnierzach na niego zawziętość. Już go nie ma, a jeszcze ciągle krzyczą: „Dawaj go sam, wnet go rozsiekamy!” – pewnie nie byłby uszedł jakowego przypadku. Pan podczaszy koronny pierwszy tu przybył, ba! nawet i na księcia wygadywać począł, ale teraz siedzi cicho, bo i przeciw niemu powstają tumulty. Do oczu mu wszystkie winy wymawiają, a on jeno łzy połyka. W ogólności strach, co się dzieje, jakie czasy nadeszły! Mówię ci: dziękuj Bogu, żeś pod Piławcami nie był, żeś stamtąd nie uciekał, bo że nam, którzyśmy tam byli, rozum się nie pomieszał z ostatkiem – to chyba cud.
– A nasza dywizja?
– Nie ma już jej! Ledwie coś zostało. Wurcla nie ma, Machnickiego nie ma, Zaćwilichowskiego nie ma. Wurcel i Machnicki nie byli pod Piławcami, bo zostali w Konstantynowie. Tam ich ten Belzebub, książę Dominik, zostawił, by księcia naszego potęgę osłabić. Nie wiadomo: czy uszli, czy ich nieprzyjaciel ogarnął. Stary Zaćwilichowski przepadł jak kamień w wodzie. Daj Bóg, żeby nie zginął!
– A wszystkich żołnierzy siła się tu zebrało?
– Jest dosyć, ale co z nich!… Jeden książę mógłby sobie dać z nimi rady, gdyby chciał buławę przyjąć, bo nikogo słuchać nie chcą. Okrutnie się książę o ciebie frasował i o żołnierzy… Jedyna też to cała chorągiew. Jużeśmy cię opłakali.
– Teraz ten szczęśliwy, kogo płaczą.
Przez czas jakiś jechali w milczeniu, poglądając po tłumach, słuchając zgiełku i krzyków: „Tatary! Tatary!” W jednym miejscu ujrzeli straszny widok rozdzieranego na sztuki człowieka, którego tłum o szpiegostwo posądził. Dzwony biły ciągle.
– Czy orda prędko tu stanie? – spytał Zagłoba.
– Licho ją wie!… Może dziś jeszcze. To miasto nie będzie się długo bronić, bo nie wytrzyma. Chmielnicki idzie w dwieście tysięcy Kozaków prócz Tatarów.
– Kaput! – odpowiedział szlachcic. – Lepiej nam było jechać dalej na złamanie szyi! Po co my tyle zwycięstw odnieśli?
– Nad kim?
– Nad Krzywonosem, nad Bohunem, diabeł wie nie nad kim!
– Ale! – rzekł Kuszel i zwróciwszy się do Skrzetuskiego pytał cichym głosem: – A ciebie, Janie, w niczymże Bóg nie pocieszył? Nie znalazłeś tego, czegoś szukał? Nie dowiedziałeś się przynajmniej czego?
– Nie czas o tym myśleć! – zawołał Skrzetuski. – Co ja znaczę i moje sprawy wobec tego, co się stało? Wszystko marność i marność, a na końcu śmierć!
– Tak i mnie się widzi, że cały świat niedługo zginie – rzekł Kuszel.
Tymczasem dojechali do kościoła Bernardynów, którego wnętrze pałało światłem. Tłumy niezmierne stały przed kościołem, ale nie mogły się do środka dostać, bo sznur halebardników zamykał wejście puszczając tylko znaczniejszych i starszyznę wojskową.
Skrzetuski kazał drugi sznur wyciągnąć swoim ludziom.
– Wejdźmy – rzekł Kuszel. – Pół Rzeczypospolitej jest w tym kościele.
Weszli. Kuszel niewiele przesadził. Co było znakomitszego w wojsku i w mieście, zgromadziło się na naradę, więc wojewodowie, kasztelanowie, pułkownicy, rotmistrze, oficerowie cudzoziemskiego autoramentu, duchowieństwo, tyle szlachty, ile kościół mógł pomieścić, mnóstwo wojskowych niższych stopni i kilkunastu rajców miejskich z Grozwajerem na czele, któren mieszczaństwem miał dowodzić. Był także obecny i książę, i pan podczaszy koronny, jeden z regimentarzy, i wojewoda kijowski, i starosta stobnicki, i Wessel, i Arciszewski, i pan oboźny litewski Osiński – ci siedzieli przed wielkim ołtarzem tak, aby publicum mogło ich widzieć. Radzono pośpiesznie, gorączkowo, jako zwykle w takich wypadkach: mówcy wstępowali na ławy i zaklinali starszyznę, by nie podawała miasta w ręce wraże bez obrony. Choćby i zginąć przyszło, miasto wstrzyma nieprzyjaciela, Rzeczpospolita ochłonie. Czego brak do obrony? Są mury, są wojska, jest determinacja – wodza tylko trzeba. A gdy tak mówiono, w publiczności zrywały się szmery, które przechodziły w głośne okrzyki – zapał ogarniał zgromadzonych. „Zginiemy! zginiemy chętnie! – wołano. – Hańbę piławiecką nam zmazać, ojczyznę zasłonić!” I rozpoczynało się trzaskanie szablami, i gołe ostrza migotały przy blasku świec. A inni wołali: „Uciszyć się! Obrady porządkiem!” – „Bronić się czy nie bronić?” – „Bronić! bronić!” – wrzeszczało zgromadzenie, aż echo odbite od sklepień powtarzało: „Bronić się!” – „Kto ma być wodzem? Kto ma być wodzem?” – „Książę Jeremi – on wódz! On bohater! Niech broni miasta, Rzeczypospolitej – niech mu oddadzą buławę i niech żyje!”
Wówczas z tysiąca płuc wyrwał się okrzyk tak gromki, że aż ściany zadrżały i szyby zabrzęczały w oknach kościelnych.
– Książę Jeremi! Książę Jeremi! Niech żyje! Niech żyje! Niech zwycięża!
Zabłysło tysiące szabel, wszystkie oczy skierowały się na księcia, a on powstał spokojny, ze zmarszczoną brwią. Uciszyło się natychmiast, jakby kto makiem posiał.
– Mości panowie! – rzekł książę dźwięcznym głosem, który w tej ciszy doszedł do wszystkich uszu. – Gdy Cymbrowie i Teutoni napadli na Rzeczpospolitą rzymską, nikt nie chciał ubiegać się o konsulat, aż go wziął Mariusz. Ale Mariusz miał prawo go brać, bo nie było wodzów przez senat naznaczonych… I ja bym się w tej toni od władzy nie wybiegał, chcąc ojczyźnie miłej zdrowiem służyć, ale buławy przyjąć nie mogę, gdyż ojczyźnie, senatowi i zwierzchności bym ubliżył, a samozwańczym