Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
– choćby rozmówca ten, jak Mundy, był wyższy od niego o ponad głowę – i patrzy tym swoim przyjacielskim, oskarżycielskim, przenikliwym, wyzywającym wzrokiem, wzrokiem, który rozpala, zadaje pytania, niepokoi. Cały Sasza, cały on.
Koniec zwiedzania. Regulamin zabrania wyłudzania napiwków, lecz pozwala przewodnikom zatrzymać się przy wyjściu, skinieniem głowy żegnać się z wychodzącymi na światło dzienne gośćmi i życzyć im bezpiecznej i wprost cudownej podróży. Zdobycz bywa różna, ale od wybuchu wojny jest znacznie, znacznie gorzej niż dawniej. Czasem Mundy aż do końca stoi z pustymi rękami; jego melonik spoczywa na głowie stojącego opodal posągu, by przypadkiem ktoś nie potraktował go jako narzędzia żebraka. Czasem nieśmiało zbliży się do niego małżeństwo w średnim wieku albo nauczyciel z niesforną gromadką dzieci wciśnie mu banknot i zaraz na powrót zniknie w tłumie. Tym razem w tej pierwszej roli występuje przedsiębiorca budowlany z Melbourne, który wraz ze swą żoną Darlene koniecznie musi mu opowiedzieć, i to ze szczegółami, że zimą na takiej samej wycieczce, i to z tego samego biura podróży, była ich córka Tracey. Nie do wiary! Tracey tak się tu podobało, Mundy musi ją pamiętać, bo ona doskonale zapamiętała wysokiego Anglika w meloniku! Blondynka, piegowata, włosy uczesane w koński ogon. A jej chłopak studiuje medycynę w Perth i nawet gra w uniwersyteckiej drużynie rugby. Mundy bohatersko udaje, że usiłuje sięgnąć pamięcią do zimy – przedsiębiorca pomaga mu, jak może, dodaje, że chłopak nazywa się Keith – i w tej samej chwili czuje, że na przegubie jego ręki zaciskają się drobne palce, wsuwając mu w dłoń złożoną karteczkę. A potem kątem oka dostrzega znikający w tłumie beret Saszy.
– To za rok w Melbourne, co? – basuje australijski przedsiębiorca i wsuwa swoją wizytówkę za brytyjski sztandar na kieszeni marynarki Mundy’ego.
– Tak, jesteśmy umówieni – potwierdza z wesołym śmiechem Mundy i kartkę od Saszy zręcznie przekłada do bocznej kieszeni.
Przed rozpoczęciem podróży dobrze przysiąść na chwilę, najlepiej na własnym bagażu. To rosyjski przesąd, ale jego sformułowanie to zasługa Nicka Amory’ego, wieloletniego doradcy Mundy’ego w sprawach przetrwania: jeżeli zanosi się na coś poważnego, Edwardzie, to na miłość boską powściągnij swą wrodzoną impulsywność i zastanów się przez chwilę.
W Linderhofie kończy się dzień. Pracownicy i turyści śpieszą na parking. Mundy, niczym miły gospodarz, zatrzymuje się na schodach i udziela mijającym go kolegom wielojęzycznych błogosławieństw.
– Auf Wiedersehen, frau Meierhof! To co, dalej jej nie znaleźli? – Chodzi mu oczywiście o iracką broń masowego rażenia. – Fritz, tschüss! Pozdrowienia dla małżonki! Świetnie mówiła wtedy w Poltergeiście! – To miejscowy klub kulturalno-dyskusyjny, do którego Mundy uczęszcza od czasu do czasu, by się wywrzeszczeć. I wreszcie do pary małżonków, Francuza i Hiszpana: – Pablo, Marcel, w poniedziałek znowu się sobie wyżalimy. Buenas noches, bonsoir!
Wreszcie, gdy zapada zmierzch, nawet najbardziej zapóźnieni goście i pracownicy znikają w końcu w zachodzącym słońcu. Mundy kryje się w cieniu zachodniej fasady pałacu, po czym w milczeniu niknie w mroku schodów. Miejsce to odkrył zupełnie przypadkowo niedługo po podjęciu pracy. Któregoś wieczoru, badając otoczenie pałacu – w parku miał się odbyć koncert przy świetle księżyca, na który zamierzał wcisnąć się bez biletu, oczywiście jeśli znajdzie kogoś do Mustafy – natknął się na skromne schodki wiodące w dół, na pierwszy rzut oka donikąd. Ale Mundy nigdy nie zadowala się pierwszym rzutem oka, więc i wtedy zszedł na dół i stanął przed zardzewiałymi żelaznymi drzwiami; w zamku tkwił klucz. Mundy zapukał, nikt mu nie odpowiedział, więc przekręcił klucz i wszedł do środka. Ktoś inny widziałby w tym pokoiku tylko schowek ogrodnika, miejsce przechowywania zabrudzonych konewek, starych gumowych węży i marniejących roślin, lecz nie Mundy. Nie ma tam nawet okna, tylko kratka wentylacyjna tkwi w kamiennej ścianie tuż pod sufitem. W powietrzu unosi się ciężka woń gnijących hiacyntów, za ścianą warczy bojler. Ale Mundy znajduje tu dokładnie to, czego szukał Ludwik Szalony, gdy budował Linderhof: schronienie, miejsce, w którym można uciec od wszystkich innych ucieczek. Wychodząc, zamknął za sobą drzwi, włożył klucz do kieszeni i przez następne siedem dni roboczych cierpliwie i systematycznie przeprowadzał rozpoznanie terenu. O dziesiątej rano, gdy na powrót otwierają się bramy pałacu, wszystkie zdrowe rośliny są podlewane, niezdrowe – zabierane. Furgonetka ogrodnika, pomalowana w barwne kwiaty, opuszcza teren pałacu najpóźniej o wpół do jedenastej, chore rośliny trafiają albo do schowka, albo na hospitalizację w furgonetce. Nikt nie zwrócił uwagi na zaginięcie klucza, nikt nie zmienił zamka. W efekcie od jedenastej rano schowek ogrodnika staje się codziennie prywatną własnością Mundy’ego.
Tak jak dziś.
Mundy stoi teraz tuż pod słabą żarówką. Wyciąga z kieszeni małą latareczkę, rozprostowuje prostokąt zwykłego białego papieru i widzi na nim to, czego się spodziewał, czyli odręczne pismo Saszy, takie, jakie zawsze było i zawsze będzie: te same strzeliste gotyckie „e” i „r”, te same, równie jak sam Sasza energiczne zawijasy. Trudno odgadnąć wyraz twarzy Mundy’ego, gdy czyta i uczy się na pamięć treści kartki – na pewno jego mina wyraża rezygnację, niepokój i zadowolenie, ale przede wszystkim podniecenie przemieszane z lekkim żalem. Cholera, to już trzydzieści lat, myśli sobie. Jesteśmy ludźmi trzech dziesięcioleci. Poznaliśmy się, walczyliśmy razem na wojnie, rozdzieliliśmy się na dziesięć lat. Znowu się spotkaliśmy i przez następne dziesięć lat byliśmy dla siebie nawzajem niezastąpieni, przez cały ten czas walcząc ze sobą. Rozstaliśmy się na zawsze, a teraz ty wracasz, znowu po dziesięciu latach.
Mundy grzebie po kieszeniach i w jednej z nich znajduje wreszcie sfatygowane pudełko zapałek z nadrukiem kebabiarni Zary. Wyciąga zapałkę, zapala ją i przykłada do karteczki, którą ma w drugiej dłoni. Trzyma ją tak długo, aż papier zmienia się w poskręcany płatek popiołu. Upuszcza go na kamienną posadzkę i dodatkowo rozgniata obcasem. Patrzy na zegarek, liczy. Została mu jeszcze godzina i dwadzieścia minut. Do Zary nie ma co telefonować, bo dopiero zaczęła pracę. Jej szef dostaje szału, jeżeli dzwoni się do jego pracowników w godzinie największego szczytu. Mustafa jest pewnie u Diny i bawi się z Kamalem. Mustafa i jego najlepszy kolega Kamal to gwiazdy tureckiej ligi krykieta, której prezesem jest oczywiście znany działacz sportowy, pan Edward Mundy. Dina to kuzynka i przyjaciółka Zary. W pamięci swego brudnego telefonu komórkowego Mundy znajduje numer Diny.
– Dina? Witam. Cholerne kierownictwo zwołało na dziś zebranie przewodników. Kompletnie o nim zapomniałem. Czy jeśli wrócę późno, Mustafa może przenocować u was?
– Ted? – Gardłowy głos Mustafy.
– Dobry wieczór panu. Jak się pan miewa? – pyta go Mundy po angielsku, głośno i wyraźnie. Bo poza wszystkim innym uczy też chłopca angielskiego.
– Mam się bardzo dobrze, Ted!
– A kto to jest Don Bradman?
– Don Bradman to największy krykiecista naszych czasów, Ted!
– Dzisiaj śpisz u Diny. Tak?
– Ted?
– Rozumiesz? Mam zebranie. Będę późno.
– A ja śpię u Diny.
– Bardzo dobrze. Śpisz u Diny.
– Ted?
– Co?
Mustafa śmieje się tak, że ledwie może mówić.
– Ty bardzo niedobry, Ted!
– Dlaczego jestem niedobry?
– Ty kochasz inną kobietę! Powiem Zarze!
– Jak na to wpadłeś? – To zdanie