Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
tak!
– Ma aż cztery piękne nogi, i to bardzo włochate, i złoty ogon, a nazywa się?…
– Mo! Ty kochasz Mo! Powiem Zarze, że Mo bardziej kochasz!
Mo to przygarnięta przez nich suka rasy labrador, nazwana tak przez Mustafę na własną cześć. Zamieszkała u nich na Boże Narodzenie, z początku ku przerażeniu Zary wychowanej w przekonaniu, że przez dotknięcie psa człowiek staje się zbyt nieczysty, by się modlić. Później jednak, pod wpływem zgodnych działań obu panów, serce Zary zmiękło. Teraz Mo jest jej oczkiem w głowie.
Mundy telefonuje do domu – odpowiada mu własny głos nagrany na sekretarkę. Zara uwielbia jego głos. Mówi, że czasem, gdy zatęskni za nim w ciągu dnia, puszcza sobie taśmę, żeby nie czuć się samotna. „Kochanie, dziś mogę przyjechać późno”, nagrywa się jej po niemiecku, w ich wspólnym języku. „Mam zebranie w pracy, na śmierć zapomniałem”. Takie kłamstwa są na swój sposób uczciwe, tłumaczy się sam przed sobą, chodzi o to, by ją chronić, i zaraz zaczyna się zastanawiać, co by powiedział na to młody imam. I dodaje surowo: „Kocham cię tak samo jak rano, nie myśl sobie”.
Zerka na zegarek: jeszcze godzina i dziesięć minut. Podchodzi do przeżartego przez korniki złoconego krzesła i stawia je przed równie zniszczoną biedermeierowską szafą. Balansując na krześle, wsadza rękę za ozdobne zwieńczenie i wyciąga zza niego pokryty grubą warstwą kurzu, zgniłozielony brezentowy plecak wojskowy. Strzepuje kurz, siada na krześle, kładzie plecak na kolanach, wyrywa paski z pogiętych sprzączek i ostrożnie zagląda do środka, jakby nie wiedział, co tam zobaczy.
Równie ostrożnie wypakowuje zawartość plecaka na bambusowy stolik: bardzo stare zdjęcie angielskiej rodziny w Indiach, otoczonej liczną tubylczą służbą, na stopniach wspaniałej kolonialnej rezydencji; starą teczkę do akt z odręcznym zamaszystym napisem „Akta”; paczkę zapisanych koślawym pismem listów z tego samego okresu; kosmyk ciemnobrązowych kobiecych włosów owiniętych na gałązce zasuszonego wrzosu.
Na przedmioty te nie zwraca jednak teraz większej uwagi, szuka bowiem – i chyba celowo zostawił to sobie na koniec – przezroczystej plastikowej teczki, w której widać z dwadzieścia nieotwartych listów, zaadresowanych: W.P. Teddy Mundy i przesłanych mu za pośrednictwem banku w Heidelbergu. Adres wypisany jest na kopercie takim samym czarnym atramentem i takimi samymi szpiczastymi literami jak liścik, który dopiero co spalił. Nazwiska nadawcy brak, ale i nie jest potrzebne.
Szeleszczące niebieskie listy lotnicze.
Szorstkie koperty z Trzeciego Świata wzmocnione taśmą klejącą, zdobne w znaczki barwne jak tropikalne ptaki ze wszystkich stron świata: z Damaszku, Dżakarty, Hawany.
Najpierw układa je w porządku chronologicznym. Decyduje data stempla pocztowego. Potem otwiera je po kolei starym pogiętym scyzorykiem, również wydobytym z głębi plecaka. Zaczyna czytać. Po co? „Kiedy coś pan czyta, proszę sobie najpierw zadać pytanie, dlaczego pan to czyta”. Po czterdziestu latach znów wraca do niego to powiedzenie starego nauczyciela niemieckiego, doktora Mandelbauma, znów słyszy ten silny cudzoziemski akcent. „Czyta pan, żeby się czegoś dowiedzieć? A może dla wiedzy? Bo to dwie różne sprawy, drogi panie. Dowiadywanie się to tylko środek do celu. A celem jest wiedza”.
Niech będzie wiedza, myśli sobie. I obiecuję nie stać się pastwą niebezpiecznych błędów, dodaje – to ukłon w stronę imama. Niech będzie, dowiem się tego, czego nie chciałem wiedzieć i nadal nie wiem, czy chcę. Jak mnie znalazłeś, Sasza? Dlaczego nie wolno mi cię rozpoznać? Przed kim się ukrywasz i dlaczego?
Wśród listów są też wycinki z gazet, wydarte niecierpliwymi palcami i opatrzone dopiskami Saszy. Najważniejsze fragmenty podkreślono lub oznaczono wykrzyknikami.
Czyta przez godzinę, potem wkłada listy i wycinki do plecaka, plecak z powrotem do schowka. Lektura mnie nie zaskoczyła, mówi sobie w duchu. Jest bezkompromisowa. Samotny sprawiedliwy nie złożył broni. Nie szkodzi, że się zestarzał. W ogóle nie szkodzi.
Odstawia krzesło na miejsce, z powrotem na nim siada i uświadamia sobie, że nadal ma na głowie ten swój melonik. Zdejmuje go więc, odwraca do góry dnem i patrzy do środka, jak zawsze, gdy zaczyna rozmyślać. Joseph – to imię właściciela firmy kapeluszniczej, Steinmatzky’ego. Na firmowej metce przyznaje się do synów, nie do córek. Wiedeński adres firmy to Dürerstrasse 19, nad piekarnią. Ciekawe, czy firma nadal tam działa; pan Steinmatzky lubił wiedzieć, co kiedy zrobił, bo ten egzemplarz kapelusza ma datę 1938.
Mundy wpatruje się w kapelusz i przed oczyma staje mu jak żywy obraz wybrukowanej uliczki i małego zakładu nad piekarnią. Widzi na bruku potłuczone szkło i krew, Joseph Steinmatzky wraz z żoną i licznymi synami wleczony jest do policyjnej budy ku hałaśliwej radości przysłowiowo niewinnych wiedeńskich gapiów.
Mundy wstaje, przeciąga się, opuszcza ramiona i przebiera palcami, by się rozluźnić. Wychodzi na schody, zamyka za sobą drzwi, idzie po kamiennych stopniach. Po pałacowych trawnikach snują się już pierwsze pasma rosy. W świeżym powietrzu unosi się woń skoszonej trawy – tak samo pachną po deszczu boiska do krykieta. Sasza, pokopany wariacie, czego ty znowu chcesz?
Mundy zmusza swego garbusa, by wdrapał się na wypuczenie w złoconej bramie pałacu Ludwika Szalonego. Skręca na drogę do Murnau. Samochód, podobnie jak jego właściciel, jest już nie pierwszej młodości. Silnik charczy, sfatygowane wycieraczki wytarły na przedniej szybie bliźniacze półksiężyce. Wypisana po niemiecku własną ręką Mundy’ego naklejka na tylny zderzak obwieszcza: „Właściciel tego samochodu nie rości już sobie żadnych pretensji terytorialnych w krajach arabskich”. Mija bez kłopotu dwa małe skrzyżowania i zgodnie z obietnicą natyka się na niebieskie audi na monachijskich numerach, które wyjeżdża na drogę z zatoczki. Za kierownicą widać obrys postaci Saszy w nieodłącznym berecie.
Przez następne piętnaście kilometrów – jeżeli wierzyć niezbyt wiarygodnemu licznikowi volkswagena – Mundy jedzie za audi. Droga prowadzi w dół, potem przez las, rozdziela się. Sasza skręca w lewo, nie włączając kierunkowskazu, Mundy garbusem z trudem za nim nadąża. Rzędy czarnych drzew prowadzą wciąż w dół, w stronę jakiegoś jeziora. Jakiego? Sasza mawiał, że jedyne, co łączy Mundy’ego z Lwem Trockim, to coś, co ów wielki człowiek określał mianem topograficznego kretynizmu. Audi mija znak parkingu, zjeżdża z drogi i gwałtownie się zatrzymuje. Mundy idzie w jego ślady, patrzy w lusterko wsteczne, czy coś za nim nie zjedzie z drogi albo nie minie ich i nie pojedzie dalej. Ale nic nie zauważa. Sasza zdążył już wysiąść z samochodu i z torbą na zakupy w dłoni kusztyka teraz w dół po kamiennych schodach.
Sasza twierdzi, że przed urodzeniem poddusił się trochę w łonie matki.
Gdzieś z przodu dobiegają dźwięki wesołego miasteczka, wśród drzew migają kolorowe światełka. We wsi trwa zabawa i tam właśnie kieruje się Sasza. Mundy boi się, że go zgubi, więc zmniejsza dystans. Najpierw Sasza, potem podążający o kilkanaście kroków za nim Mundy zanurzają się w rozkrzyczanym tłumie. Karuzela wypluwa z siebie skoczne dźwięki, matador na wozie z sianem wygina się przed bykiem z dykty i śpiewa ze śląskim akcentem o amor. Napęczniali od piwa uczestnicy zabawy, niepomni na wojnę, dmuchają w siebie pierzastymi wężami. Tu nikt nie jest obcy, nawet Sasza, nawet ja. Dziś każdy jest obywatelem wioski, zresztą Sasza nic nie stracił ze swych zdolności wtapiania się w tłum.
Grossadmiral przybranego kwiatami parowca przez megafon nakazuje niezdecydowanym, by zapomnieli o swych zmartwieniach i natychmiast zgłosili się na romantyczny rejs. Nad jezioro wzbija się rakieta, wielobarwne gwiazdy spływają w dół, w wodę. Nasza czy wroga? Spytajcie Busha i Blaira, dwóch wielkich wodzów, z których żaden osobiście prochu nie wąchał.
Sasza zniknął. Mundy rozgląda się i z ulgą