Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
że wysłana za pośrednictwem telegrafu: Popieram z całego serca stop twoja matka wielki talent muzyczny stop jeżeli to krewny tego Mallory’ego co zdobywał Everest to świetny materiał ludzki stop zapytaj i odpisz stop mundy.
Ale niestety, pan Mallory nie jest świetnym materiałem ludzkim, przynajmniej nie w tym sensie. Przepraszająco tłumaczy, że naprawdę nazywa się Hugo Mandelbaum, pochodzi z Lipska i ma lęk wysokości.
– Tylko bardzo pana proszę, niech pan nie mówi o tym chłopcom. Wie pan, takie nazwisko… okropnie by się śmiali. – I sam się śmieje, i kiwa głową z rezygnacją kogoś, kto dobrze wie, że jest przedmiotem żartów.
Okazuje się, że z tą wiolonczelą to nie był najlepszy pomysł. Z początku doktor Mandelbaum uczy Mundy’ego wyłącznie prowadzenia smyczka. W odróżnieniu od anglikańskiego misjonarza z Marri traktuje palce ucznia jak kable wysokiego napięcia; ostrożnie układa je na właściwych miejscach i natychmiast chroni się w drugim końcu pokoju. Jednak już po piątej lekcji zmienia się wyraz twarzy nauczyciela: zawodowa troska zostaje zastąpiona zwykłym współczuciem dla bliźniego. Siedząc przy pianinie, łączy ręce i opiera się na nich.
– Panie Mundy – oświadcza wreszcie z wielką powagą. – Muzyka nie jest dla pana odpowiednim schronieniem. Może stanie się nim kiedyś, kiedy doświadczy pan już uczuć, które ona opisuje. Zresztą trudno coś przesądzać. Może będzie lepiej, jeżeli poszuka pan schronienia w języku. Już Karol Wielki mówił nam, że poznać drugi język to jak posiąść drugą duszę. Niemiecki jest właśnie taki. Gdy raz wejdzie do głowy, jest na zawołanie, można się w nim skryć, zamknąć za sobą drzwi. Pozwoli pan, że przeczytam krótki wiersz Goethego? Goethe wysławiał się czasem bardzo prosto. Szczególnie wtedy, gdy był w pańskim wieku, i potem znowu, gdy był w moim. Więc najpierw przeczytam panu po niemiecku ten bardzo prosty wiersz, a potem wytłumaczę, o co chodzi. I na nasze następne spotkanie pan się go nauczy. So.
I doktor Mandelbaum recytuje najpiękniejszy i najkrótszy wiersz, jaki kiedykolwiek napisano w języku niemieckim, i zaraz go tłumaczy: „Ponad gór szczytami trwa cisza… poczekaj no, rychło ucichniesz ty też”1. Wiolonczela wraca do szafy doktora Mandelbauma, tej samej, w której trzyma swój stary garnitur. A Mundy, który zdążył już wiolonczelę serdecznie znienawidzić, teraz płacze, i to ze wstydu, choć zwykle nie roni łez. Doktor Mandelbaum siedzi w drugim kącie pokoju przy oknie zasłoniętym koronkową firanką i wpatruje się w książkę drukowaną szpiczastym gotykiem.
A jednak staje się cud. Mija parę trymestrów i doktor Mandelbaum ma wreszcie wybitnego ucznia, a Mundy znajduje schronienie u Goethego, Heinego, Schillera, Eichendorffa i Mörikego. Czyta ich ukradkiem, zamiast odrabiać lekcje z religii, potem bierze do łóżka i czyta dalej, ale już pod kołdrą, w świetle latarki.
– So, panie Mundy – oznajmia dumnie doktor Mandelbaum ponad tortem czekoladowym, który kupił z okazji doskonale zdanego przez Mundy’ego egzaminu państwowego. – Dziś obaj jesteśmy emigrantami. A może dopóki ludzkość jęczy w kajdanach, wszyscy dobrzy ludzie są emigrantami? – Bo doktor Mandelbaum pozwala sobie na uwagi o wyklętych tego świata tylko wtedy, gdy mówi po niemiecku. – Nie możemy wiecznie żyć w wieży z kości słoniowej. Wygodna nieświadomość to żadne rozwiązanie. W niemieckich organizacjach studenckich, do których nigdy nie mogłem należeć, mawiano: „Lepiej jak salamandra w ogniu żyć i gorzeć”.
Po czym odczytuje fragment z Natana mędrca Lessinga. Mundy słucha z szacunkiem i kiwa głową do wtóru rytmowi pięknego głosu, jakby wsłuchiwał się we śnie w muzykę, którą kiedyś wreszcie zrozumie.
– A teraz niech mi pan jeszcze opowie o Indiach – mówi doktor Mandelbaum, zamyka oczy i wsłuchuje się w powtarzane za Ają gawędy spod Himalajów.
Od czasu do czasu, chcąc wypełnić ojcowski obowiązek, w szkole pojawia się bez zapowiedzi major. Wspierając się na lasce z wiśniowego drewna, robi przegląd wojsk i ryczy. Jeżeli Mundy gra w rugby, ryczy doń, by połamał zasrańcom nogi, gdy w krykieta – ręce. Jego odwiedziny urywają się jednak, gdy za którymś razem, nie mogąc znieść goryczy porażki, oznajmia wszem wobec, że trener to pedał, i – nie po raz pierwszy w życiu – zostaje wyprowadzony za bramę. A za bramą szkoły trwają już w najlepsze szalone lata sześćdziesiąte – tylko w obrębie jej murów orkiestra wciąż jeszcze gra na imperialną nutę. Dwa razy dziennie na szkolnych nabożeństwach chwali się poległych, a gani żyjących, wynosi białego człowieka nad inne rasy i nakazuje wstrzemięźliwość płciową chłopcom, których podnieca byle nagłówek w „Timesie”.
Lecz choć ucisk, którego Mundy doznaje od swych dręczycieli, wzmaga jego nienawiść do nich, nie udaje mu się uniknąć przekleństwa ich aprobaty. Jego największym wrogiem jest bowiem wrodzona dobroduszność i nieposkromiona chęć przynależenia do wspólnoty. Pustkę, którą usiłuje wypełnić, zrozumieć może tylko ktoś, kto nie znał własnej matki. A zmiana nastawienia do niszczonego kiedyś ucznia odbywa się powoli i podstępnie. Zaczyna się od tego, że coraz częściej uchodzą mu płazem najróżniejsze przejawy niesubordynacji. Pali papierosy w najbardziej niebezpiecznych miejscach, ale nikt jakoś nie chce go na tym przyłapać ani poczuć woni z ust. Podczas nabożeństwa czyta lekcję w stanie upojenia alkoholowego, bo właśnie wypił kufel piwa przy tylnych drzwiach pobliskiego pubu, lecz zamiast obowiązkowej w takich wypadkach kary chłosty spotyka go niespodziewane wyróżnienie: zostaje jednym z uczniowskich prefektów z dużymi szansami na stanowisko przewodniczącego szkoły. Najgorsze jednak ma dopiero nadejść. Otóż mimo pewnej niezgrabności Mundy dostaje się do szkolnej reprezentacji w rugby i w krykiecie i już zupełnie nieoczekiwanie zostaje szkolnym bohaterem. Pogańskie praktyki i wywrotowe poglądy w jednej chwili idą w zapomnienie. Dostaje tytułową rolę w nudnym jak flaki z olejem średniowiecznym moralitecie. Szkołę opuszcza w niechcianej glorii, a dzięki doktorowi Mandelbaumowi czeka już na niego stypendium na germanistyce w Oksfordzie.
– Drogi chłopcze…
– Ojcze…
Mundy pozwala majorowi zebrać myśli. Siedzą w szklarni w podlondyńskiej willi. Na zewnątrz jak zwykle pada deszcz. Strugi wody zasłaniają błękitne sosny w zapuszczonym ogródku, spływają po zardzewiałych framugach drzwi, uderzają o spękane płytki przed progiem. Frywolna pani McKechnie bawi w Aberdeen. Jest popołudnie, więc major znajduje się teraz w stanie lucidum intervallum między drinkiem do lunchu a pierwszą wieczorną szklaneczką. Sparszywiały ogar powarkuje i puszcza gazy w legowisko u stóp swego pana. W szklarni brakuje już szybek, ale majorowi to nie przeszkadza, bo od pewnego czasu cierpi na klaustrofobię. Odtąd zgodnie z domowym regulaminem nie zamyka się u niego ani okien, ani drzwi. Swej topniejącej z roku na rok publiczności Pod Łabędziem powtarza w kółko, że jeżeli dranie chcą go dopaść, to wiedzą, gdzie go szukać – i tu wskazuje zawsze na swą nieodłączną laskę z wiśniowego drewna.
– Czyli co, chłopie, jesteś zdecydowany? Na tę niemczyznę? – I z mądrą miną zaciąga się birmańskim cygarem.
– Tak jest, tato, dziękuję.
Major i ogar razem zastanawiają się nad odpowiedzią, pierwszy jednak odzywa się major:
– No wiesz, parę porządnych pułków nam zostało. Nie wszystkie jeszcze zeszły na psy.
– Mimo wszystko jestem zdecydowany, tato.
Kolejna dłuższa pauza.
– Myślisz, że szkopy znów się do nas wezmą? Od poprzedniego razu minęło dwadzieścia lat, przedtem też było dwadzieścia, więc chyba znowu czas na nich.
Następuje jeszcze jedna chwila ciszy. Twarz majora nagle się rozjaśnia.
– No tak, synu. Możesz mieć pretensje
1
Przeł. Krystyna Jackowska-Pociejowa (przyp. tłum.).