Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
sama osoba. Mundy rozkłada listy na kołdrze – jest ich sześć. Najdłuższy ma osiem nieponumerowanych stron, pisanych jak kura pazurem z najokropniejszymi błędami ortograficznymi; brak godności i erudycji jest widoczny już na pierwszy rzut oka.
Dwa pierwsze zaczynają się od: „Najdroższy” i „Och, Arthurze”, ale potem już nie jest tak miło:
Arthur, do jasny holery, słóchaj mnie!
Jaki sókinsyn mnie to zrobił? No ten com mu sie oddała jak gupia jak komu dobremu czyli Ty Arthur, jak mi Bug światkiem. A nie zapieraj sie. Jak wruce do domu tata mnie zabije. I zara bede jak kórwa z benkartem i za co go wyrzywie oddadzom mnie za konnicom dziecko zabiorom przecie wiem bo to taka pokóta. A jak zostane w Indyjah to mi ino za kórwe iść jak te muladki na rynku Matko Bosko to jurz mnie sie lepi w Gangysie utopidź. Ani sie wyspowiadadź bo ten zasrany Ojciec M’Graw zaraz nagada Stanhopowy a co bo to nie dobieroł sie do mnie a Gospodyni to gapi mi sie na brzuho jakbym ji obiad zerzarła. Czy ta nasza niania Nallie pszypadkiem nie jest w ciąrzy? Jak Boga koham co tyrz pani do głowy pszyszło tak dobże nas pani karmi a co bendzie Arthur jak przyńdzie szusty miesionc a ja dalej bede tyła? I do tego robie za Maryje w jasełkach tylko że nie Duh Świenty mnie to zrobił ino ty!
Arthur dwa som dwa czuje jak tam dwa syrca bijom!
Przydałaby się lupa. Mundy pożycza ją od studenta pierwszego roku, zapalonego filatelisty, z pokoju piętro niżej.
– Przepraszam, Sammy, ale muszę się czemuś bliżej przypatrzeć.
– Kurde, o północy?!
– Kurde, o północy.
Teraz Mundy koncentruje się na niższych schodach. Szuka wysokiej dziewczyny, która musi mieć zamknięte oczy i być w uniformie angielskiej niani. Nie szuka długo. Jest. Wesoła tyczka z czarną czupryną, o irlandzkich oczach zaciśniętych dokładnie tak, jak w opisie; wbić Mundy’ego w biały fartuch i nałożyć mu czarną perukę, i kazać mu zamknąć oczy od blasku indyjskiego słońca – i wypisz, wymaluj, tym bardziej że dziewczyna na zdjęciu jest mniej więcej w tym samym wieku co on teraz i chyba rzeczywiście tego samego wzrostu. I ma jeszcze dokładnie taki głupawy, nieschodzący z twarzy uśmiech, z jakim ja teraz patrzę na nią przez lupę. Bliżej niej już nigdy nie będę, myśli Mundy.
Zaraz, zaraz. A może ty po prostu uśmiechasz się tak nieśmiało dlatego, że jesteś za wysoka? A może ty też jesteś takim samym niespokojnym duchem jak ja?
Spontaniczna, ufna, radosna. Taka biała, wyrośnięta, dorosła wersja Rani.
Właściwie znacznie bardziej wolę ciebie niż tę nudną napuszoną arystokratkę, tę chodzącą godność i erudycję, którą tata karmił mnie od czasu, gdy byłem na tyle duży, że trzeba mnie było okłamywać.
Poufne. Sprawa osobista
Szanowny Panie Kapitanie!
Lady Stanhope poleciła mi zwrócić Pańską uwagę na Pana zobowiązania względem panny Nellie O’Connor, opiekunki do dzieci zatrudnianej przez Ich Lordowskie Moście. Lady Stanhope poleciła mi poinformować Pana, że jeżeli sytuacja panny O’Connor nie zostanie wkrótce uregulowana w sposób licujący z honorem oficera i dżentelmena, będzie musiała powiadomić o wszystkim dowódcę Pańskiego pułku.
Z poważaniem
osobisty sekretarz lady Stanhope.
Akt ślubu, jakby pośpiesznie podpisany przez anglikańskiego wikariusza w Delhi.
Akt zgonu z datą późniejszą o trzy miesiące.
Metryka urodzenia z tego samego dnia: witamy na świecie Edwarda Arthura Mundy’ego. Ku swemu zdumieniu Mundy zdaje sobie sprawę, że urodził się nie w Marri, a w Lahaurze, gdzie zmarły też jego matka i siostrzyczka.
Łatwo potrafi dopowiedzieć sobie resztę. Tajemnica żartów kapitana Graya została wyjaśniona. „Mundy? Mundy? A to nie kolega zrobił dziecko tej niańce od Stanhope’ów?” Sprawiając, że nie było powodu, by powtarzać te żarty w sądzie, major zamknął wszystkim usta. Przynajmniej wszystkim w sądzie. List sekretarza lady Stanhope nosił co prawda adnotację „Poufne”, ale cała sprawa była równie poufna dla wszystkich domowników Ich Lordowskich Mości. I ich rodzin. Mundy’emu wciąż kręci się w głowie od widoku, który powstaje w jego wyobraźni: oszalały z wściekłości major okłada niefortunnego żartownisia kapitana Graya. Mundy usiłuje wzbudzić w sobie podobną wściekłość, gniew, chęć zemsty, lecz czuje tylko bezradne współczucie dla dwojga ludzi uwięzionych w klatce ówczesnych konwenansów.
Dlaczego cały czas mnie okłamywał?
Bo nie uważał się za dobrego ojca.
Bo myślał, że wolałbym mieć inną matkę.
Bo czuł się winny.
Bo chciał, żebym miał własną godność.
To wszystko nazywa się – miłość.
Walizka z mosiężnymi okuciami kryje jeszcze jedną, ostatnią już tajemnicę: oprawne w skórę stare pudełko ze złotym herbem; jest w nim pisemna pochwała z Ministerstwa Obrony Pakistanu, datowana sześć miesięcy po narodzinach małego Mundy’ego. Dowodząc plutonem, z narażeniem własnego życia i strzelając z biodra, major Arthur Henry George Mundy unieszkodliwił dwudziestu żołnierzy nieprzyjaciela, za co zostaje udekorowany pakistańskim Orderem Honoru. Sam medal został prawdopodobnie zamieniony na gotówkę, ta zaś na napoje wyskokowe.
Wstaje świt. Łzy wreszcie płyną po policzkach. Mundy wbija dwa gwoździe nad łóżkiem, posługując się obcasem w charakterze młotka. Na jednym gwoździu wiesza pochwałę, na drugim zdjęcie zwycięskich Stanhope’ów i służby.
W swoim radykalizmie Ilse jest niezaspokojona, tak jak niezaspokojone jest jej ochocze, drobne ciało. Można Mundy’emu wybaczyć, że w zapale inicjacji nie odróżnia jednego od drugiego. Nie ma powodu, by martwił się bardziej swą ignorancją na temat Michaiła Bakunina niż tym, że zupełnie nie zna kobiecej anatomii. Ilse bierze go na intensywny kurs i jednego, i drugiego; byłoby zwykłą niegrzecznością przyjąć jedno, a odrzucić drugie. Więc gdy dziewczyna gromi państwo za to, że jest narzędziem ucisku jednej klasy społecznej przez drugą, Mundy żarliwie jej przytakuje, choć na pewno nie myśli wtedy o państwie. Gdy używa takich słów i zwrotów jak „indywidualność”, „wolność jednostki” czy „rehabilitacja egoizmu”, gdy obiecuje, że uwolni Mundy’ego z oków jego własnej niewolniczej jaźni, Mundy błaga ją, by to uczyniła. I wcale mu nie przeszkadza, że Ilse z takim samym zaangażowaniem mówi o konieczności radykalnej kolektywizacji. Gdy ona czyta mu Lainga i Coopera, a on chwilowo zaspokojony drzemie wygodnie na jej nagim brzuszku, czy jego potakujący ruch głowy to zbyt duże wymaganie? A skoro Ilse woli „uprawianie miłości” od „uprawiania wojny” – bo jest równocześnie anarchistką i pacyfistką – Mundy na każde zawołanie chętnie pręży swój muszkiet, byle tylko jej niecierpliwe pięty nie przestawały uderzać go po pośladkach na kokosowej macie jej maleńkiej klitki w Kolegium Świętego Hugona – tam męskie towarzystwo jest tolerowane, i to tylko przy otwartych drzwiach, od godziny szesnastej do osiemnastej. Podejmuje się je najczęściej herbatą earl grey i kanapkami z marmite. A czy w poczuciu zaspokojonej – oczywiście chwilowo – żądzy może być coś przyjemniejszego niż wspólna wizja społecznego raju rządzącego się dobrowolnym konsensusem wszystkich jego członków?
To wszystko nie znaczy jednak, że Ted Mundy nie jest sam z siebie wyznawcą objawionego przez Ilse Nowego Jeruzalem. W jej entuzjastycznym radykalizmie odnalazł nie tylko echa poglądów ukochanego doktora Mandelbauma, lecz również ujście dla własnych nieokreślonych, ale buntowniczych uczuć względem wszystkiego, czym jest dla niego Anglia. Słuszna sprawa Ilse stała się jego sprawą. On sam