Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре


Скачать книгу
Miała ucho jak ptak przedrzeźniacz. Zresztą u Stanhope’ów to rodzinne.

      Mundy słucha tego z wielką satysfakcją. Dzięki doktorowi Mandelbaumowi od pewnego czasu jest w posiadaniu tajnej informacji, że niemiecki to piękny, poetycki, dźwięczny, logiczny i niespodziewanie wesoły język, a równocześnie posiada ową romantyczną duszę, której nie zrozumie nikt, kto nie potrafi się jej doszukać. Poza napisem „Wstęp wzbroniony” posiada więc właściwie wszystko, o czym mógłby marzyć poszukujący duchowego schronienia dziewiętnastoletni „wilk stepowy”. A teraz jeszcze okazuje się, że to wrodzony talent! Tak oto Los rozwiewa ostatnie wątpliwości. Przecież gdyby nie doktor Mandelbaum, Mundy nigdy nie poszedłby na germanistykę. A gdyby nie germanistyka, nie zapisałby się na cotygodniowe zajęcia z gockiego przekładu Biblii biskupa Wulfili. A gdyby nie Wulfila, trzeciego dnia pierwszego semestru na uniwersytecie nie siedziałby na perkalowej kanapie w północnej części Oksfordu pośladek w pośladek z drobną, acz ognistą Ilse, Węgierką poliglotką, która wzięła na siebie zadanie wprowadzenia dryblasa półsieroty – prawiczka – w świat doznań seksualnych. Odbywszy akademickie safari po uczelniach całej niemal Europy, znalazła się w Oksfordzie, by tu zrozumieć dogłębnie korzenie współczesnego anarchizmu. Wulfila znalazł się w jej planie studiów zupełnie przypadkowo.

      Wezwany w środku nocy do podlondyńskiej willi zasmucony Mundy podtrzymuje spoconą głowę ojca, który w jego ramionach wydaje ostatnie tchnienie swego nędznego żywota, podczas gdy beztroska pani McKechnie pokrzepia się cygarem na schodach. Na pogrzebie zjawiają się poza synem i konkubiną: adwokat, od dawna już nieopłacany księgowy, właściciel Łabędzia i kilku bywalców lokalu. Pani McKechnie, która wciąż liczy sobie dwadzieścia dziewięć lat, stoi nad otwartym grobem na baczność jak prawdziwa dzielna szkocka wdowa. Jest lato, więc ma na sobie czarną szyfonową sukienkę, którą leniwy wietrzyk opina na jej ciele, ukazując piękny zarys biustu i innych krągłości. Zasłania usta książeczką do nabożeństwa i szepcze Mundy’emu do ucha z tak bliska, że jej usta łaskoczą go w uszy.

      – Widzisz, co mógłbyś mieć, gdybyś ładnie poprosił? – mówi ze swym aberdeeńskim akcentem i ku oburzeniu Mundy’ego lekko muska dłonią jego krocze.

      Mundy chroni się wreszcie w college’u i drżąc na całym ciele, przegląda swój skromny spadek: mocno zniszczone czerwono-białe szachy z kości słoniowej; zgniłozielony wojskowy plecak, w nim sześć koszul szytych na miarę przez firmę Ranken sp. z o.o., rok założenia 1770, Kalkuta, dostawca dworu JKM Jerzego V, filie w Delhi, Madrasie, Lahaurze i Marri; mocno poobijaną cynową piersiówkę, nieodłączną towarzyszkę wysiadywania pod rozłożystą melią o zachodzie słońca; pogięty scyzoryk do przecinania cygar; złamany ceremonialny nóż Gurkhów z wygrawerowanym napisem „Dzielnemu Przyjacielowi”; przekazywaną z pokolenia na pokolenie tweedową marynarkę bez metki krawca; zaczytany egzemplarz Rudyarda Kiplinga Czytanek z dzieł wybranych oraz ciężką skórzaną walizę o mosiężnych okuciach, znalezioną pod stertami pustych butelek w szafie w sypialni majora.

      Waliza jest zamknięta na kłódkę.

      Klucza nie ma.

      Przez kilka dni Mundy trzyma walizę pod łóżkiem. Jej los jest teraz w jego rękach. O skarbie pod łóżkiem wie tylko on, nikt więcej. Czy okaże się, że jest nieprawdopodobnie bogaty? Może jest jedynym spadkobiercą British American Tobacco? Albo tajemnej fortuny wymarłego rodu Stanhope’ów? Pożyczoną od college’owego dozorcy piłką do metalu usiłuje poradzić sobie z kłódką. Zajmuje mu to cały wieczór i w końcu doprowadzony do rozpaczy kładzie walizę na łóżko, wyciąga ceremonialny nóż Gurkhów z pochwy i podbudowany widokiem tego wspaniałego narzędzia robi w denku równy, okrągły otwór. Podnosi rozciętą skórę i czuje zapach Marri o zachodzie słońca i potu na karku Rani kucającej obok niego nad wodą w rozpadlinach skalnych.

      Urzędowe pisma wojskowe: angielskie, indyjskie, pakistańskie.

      Wyblakłe pergaminy nadające Arthurowi Henry’emu Mundy’emu kolejne stopnie: podporucznika, porucznika, kapitana elitarnego pułku, potem nieco mniej elitarnego pułku, potem jeszcze mniej elitarnego.

      Pożółkły, zrobiony na domowej drukarence program przedstawienia Królewna Śnieżka w Teatrzyku Peszawarskim. W roli Gapcia – E.A. Mundy.

      Listy od zdenerwowanych kierowników banków w związku z „rachunkami z mesy oficerskiej i wieloma innymi obciążeniami, na które nie ma pokrycia w środkach zdeponowanych na kontach w naszym banku”.

      Przepięknie wykaligrafowany protokół posiedzenia sądu wojskowego w Marri, wrzesień 1956, podpisano: sierż. J.R. Singh, protokolant. Zeznania świadków, zeznanie obrońcy oskarżonego, wyrok. Aresztowany przyznaje się do winy, przyznaje się do popełnionego czynu. Z wystąpienia obrońcy: „Major Mundy był pijany. Dostał szału. Gorąco przeprasza za swój czyn i oddaje się do dyspozycji sądu”.

      Nie tak szybko. Przeprosiny nie wystarczą. Jaki czyn? Za co ten sąd?

      Opis zajścia złożony w sądzie na piśmie, lecz nieodczytany. Major Mundy przyznaje się do czynów zarzucanych mu w akcie oskarżenia, a więc do tego, że gdy posilał się w kantynie oficerskiej, „poczuł się urażony żartobliwymi uwagami kapitana Graya, szanowanego oficera kwatermistrzostwa, tymczasowo oddelegowanego ze swego pułku w Lahaurze. Oskarżony chwycił kapitana za klapy munduru w sposób nieregulaminowy i całkowicie sprzeczny z zasadami dyscypliny wojskowej, po czym zadał mu trzy celne ciosy głową, powodując liczne obrażenia twarzy ofiary. Nie poprzestając na tym, kopnął go kolanem w krocze, a następnie, mimo wysiłków próbujących go uspokoić kolegów, zaciągnął wspomnianego kapitana na werandę i tam brutalnie go pobił i skopał, co mogło zagrozić nie tylko szczęściu małżeńskiemu i dalszej wojskowej karierze ofiary, lecz wręcz jej zdrowiu i życiu”.

      Sąd nie mógł stwierdzić, jak brzmiały „żartobliwe uwagi kapitana Graya”, ponieważ sam oskarżony odmówił ich przytoczenia. Wypowiedzi oskarżonego w sądzie ograniczyły się do stwierdzenia, iż „był pijany i jest mu bardzo przykro”. Koniec sprawy, koniec kariery, koniec wszystkiego. Wszystkiego, ale nie tajemnicy.

      Opasła teczka do akt podpisana przez majora: „Akta”. Po co? Czy na książce też pisze się „książka”? Pewnie tak. Mundy wyrzuca zawartość teczki na swą poprzecieraną kołdrę. Duża pożółkła fotografia w ozdobnej pozłacanej ramce przedstawia grupkę sztywnej angielskiej rodziny otoczoną liczną służbą. Stoją na stopniach kolonialnej rezydencji – w podgórskiej części Indii – z niezliczonymi wieżyczkami, okolonej starannie utrzymanym ogrodem. Na każdej wieżyczce łopocze brytyjski sztandar. W centrum grupy stoi pewny siebie biały mężczyzna w sztywnym kołnierzyku, obok niego równie władcza i poważna żona w bliźniaku i plisowanej spódnicy. Po obu stronach tej pary dwaj mali biali chłopcy, każdy w mundurku z Eton. Z kolei po obu stronach chłopców inne białe dzieci i dorośli w różnym wieku, najprawdopodobniej ich ciocie, wujowie i kuzyni. Niżej na schodach służba w liberii ustawiona według koloru skóry: najbielsi w środku, najciemniejsi z brzegu. Wydrukowany podpis głosi: „Państwo Stanhope’owie w swej posiadłości w dniu kapitulacji Niemiec, 1945 r. BOŻE CHROŃ KRÓLA”.

      Mundy zdaje sobie sprawę, że oto znalazł się twarzą w twarz z Duchem Matki. Przysuwa zdjęcie do lampki nocnej, obraca nim do światła na wszystkie strony i szuka wśród żeńskiej części rodziny wysokiej angielsko-irlandzkiej arystokratki poliglotki; szuka przede wszystkim oznak godności i erudycji. Widzi groźne matrony, starsze panie zbyt stare, by mogły jeszcze kogokolwiek urodzić, naburmuszone tłuste podlotki z warkoczami, ale potencjalnej matki wśród nich nie ma. Już chce odłożyć fotografię, gdy na jej odwrocie zauważa nabazgraną i też już zbrązowiałą linijkę pisma – na pewno nie jest to pismo majora. Raczej niezbyt w tym wyćwiczonej dziewczyny – jednego z tych naburmuszonych podlotków? – chyba bardzo podekscytowanej, bo tu


Скачать книгу