W pustyni i w puszczy. Генрик Сенкевич
się serce nie tylko żalem i obawą, lecz i wstydem.
Temu, co się stało, nie był wprawdzie winien, natomiast przypomniał sobie swoją dawną chełpliwość, którą tak często ganił w nim ojciec. Poprzednio był przekonany, że nie ma takiego położenia, w którym by nie dał sobie rady; poczytywał się za jakiegoś niezwyciężonego junaka i gotów był wyzywać cały świat. Obecnie zaś zrozumiał, że jest małym chłopcem, z którym każdy może zrobić, co zechce – i że oto pędzi wbrew woli na wielbłądzie dlatego tylko, że tego wielbłąda pogania z tyłu półdziki Sudańczyk. Czuł się tym okropnie upokorzony, a nie widział żadnego sposobu oporu. Musiał przyznać sam przed sobą, że się po prostu boi i tych ludzi, i tej pustyni, i tego, co ich oboje z Nel może spotkać. Obiecywał jednak szczerze nie tylko jej, ale i sobie, że będzie nad nią czuwał i bronił jej, choćby kosztem własnego życia.
Nel, zmęczona płaczem i szaloną jazdą, trwającą już od sześciu godzin, poczęła wreszcie drzemać, a chwilami i zasypiać zupełnie. Staś wiedząc, że kto spadnie z cwałującego wielbłąda, może się zabić na miejscu, przywiązał ją do siebie sznurem, który znalazł na siodle. Lecz po niejakim czasie wydało mu się, że pęd wielbłądów staje się mniej szybki, chociaż leciały teraz przez gładkie i miękkie piaski. W oddali widać było majaczące wzgórza, zaś na równinie rozpoczęły się zwykłe na pustyni nocne ułudy. Księżyc świecił na niebie coraz bledziej, a tymczasem przed nimi pojawiały się pełznące nisko, dziwne, różowe obłoki, zupełnie przezrocze, utkane tylko ze światła. Tworzyły się one nie wiadomo dlaczego i posuwały się naprzód, jakby popychane lekkim wiatrem. Staś widział, jak burnusy Beduinów i wielbłądów różowiały nagle, wjechawszy w te oświecone przestrzenie, a następnie całą karawanę ogarniał delikatny, różowy blask. Czasem obłoki przybierały barwę błękitnawą i tak było aż do wzgórz.
Przy wzgórzach bieg wielbłądów zwolniał jeszcze bardziej. Naokół widać było teraz skały sterczące z piaszczystych kopców lub porozrzucane wśród osypisk w dzikim nieładzie. Grunt stawał się kamienisty. Przebyli kilka wgłębień zasianych kamieniami i podobnych do wyschłych łożysk rzek. Chwilami drogę tamowały im wąwozy, które musieli objeżdżać. Zwierzęta poczęły stąpać ostrożnie, przebierając jakby w tańcu nogami wśród suchych i twardych kęp utworzonych przez róże jerychońskie, którymi osypiska i skały pokryte były obficie. Raz w raz któryś wielbłąd potknął się i widoczne było, że należy im dać wypoczynek.
Jakoż Beduini zatrzymali się w zapadłym wąwozie i zsunąwszy się z siodeł, zabrali się do rozwiązywania juków. Idrys i Gebhr poszli za ich przykładem.
Poczęto opatrywać wielbłądy, rozluźniać popręgi, zdejmować zapasy żywności i wyszukiwać płaskich kamieni na założenie ogniska. Drzewa ani suchego nawozu, którym posługują się Arabowie, nie było, ale Chamis, syn Chadigiego, nazrywał róż jerychońskich i ułożył z nich spory stos, który zapalił. Przez czas jakiś, gdy Sudańczycy zajęci byli wielbłądami, Staś, Nel i jej piastunka, stara Dinah, znaleźli się razem, w odosobnieniu. Lecz Dinah była bardziej jeszcze przerażona od dzieci i nie mogła słowa przemówić. Owinęła tylko Nel w ciepły pled i siadłszy koło niej na ziemi, poczęła z jękiem całować jej rączki.
Staś natychmiast zapytał Chamisa, co znaczy to wszystko, co się stało, ale ów, śmiejąc się ukazał mu tylko swe białe zęby i poszedł zbierać w dalszym ciągu róże jerychońskie. Zapytany następnie Idrys odpowiedział jednym słowem: "zobaczysz" – i pogroził mu palcem. Gdy wreszcie zabłysło ognisko z róż, które więcej tliły się, niż płonęły, otoczyli je wszyscy kołem, prócz Gebhra, który został jeszcze przy wielbłądach, i poczęli jeść placki z kukurydzy oraz suszone baranie i kozie mięso. Dzieci, wygłodzone przez długą drogę, jadły również, choć Nel kleiły się jednocześnie oczy ze snu. Ale tymczasem w mdłym świetle ogniska pojawił się ciemnoskóry Gebhr i połyskując oczyma podniósł w górę dwie małe, jasne rękawiczki i zapytał:
– Czyje to?
– Moje – odpowiedziała sennym i zmęczonym głosem Nel.
– Twoje, mała żmijo? – syknął przez zaciśnięte zęby Sudańczyk. – To znaczysz drogę dlatego, by twój ojciec wiedział, którędy nas ścigać?
I tak mówiąc uderzył ją korbaczem, strasznym batem arabskim, który przecina nawet skórę wielbłąda. Nel, lubo owinięta w gruby pled, krzyknęła z bólu i ze strachu, lecz Gebhr nie zdołał uderzyć jej po raz drugi, gdyż Staś skoczył w tej chwili jak żbik, uderzył go głową w piersi, a następnie chwycił za gardło.
Stało się to tak niespodzianie, że Sudańczyk upadł na wznak, a Staś na niego i obaj poczęli przewracać się po ziemi. Chłopak na swój wiek był wyjątkowo silny, jednakże Gebhr prędko dał sobie z nim radę. Naprzód oderwał od swego gardła jego dłonie, po czym obrócił go twarzą do ziemi i przycisnąwszy mu pięścią kark począł smagać korbaczem jego plecy.
Krzyk i łzy Nel, która chwytając ręce dzikusa błagała go jednocześnie, by Stasiowi "darował", nie byłyby się na nic przydały, gdyby nie to, że Idrys przyszedł niespodzianie chłopcu z pomocą. Był on starszy od Gebhra, daleko silniejszy i od początku ucieczki z Gharak-el-Sultani wszyscy stosowali się do jego rozkazów. Teraz wyrwał korbacz z rąk brata i odrzuciwszy go daleko zawołał:
– Precz, głupcze!
– Zaćwiczę tego skorpiona! – odpowiedział zgrzytając zębami Gebhr.
Lecz na to Idrys chwycił go za opończę na piersiach i popatrzywszy mu w oczy począł mówić groźnym, choć cichym głosem:
– Szlachetna Fatma zakazała tym dzieciom czynić krzywdy, albowiem wstawiały się za nią…
– Zaćwiczę! – powtórzył Gebhr.
– A ja ci powiadam, że nie podniesiesz na żadne z nich korbacza. Jeśli to uczynisz, za każde uderzenie oddam ci dziesięć.
I począł nim trząść jak gałęzią palmy, po czym tak dalej mówił:
– Te dzieci są własnością Smaina i gdyby które z nich nie dojechało żywe, sam Mahdi (niech Bóg przedłuży dni jego nieskończenie) kazałby cię powiesić. Rozumiesz, głupcze!
Imię Mahdiego sprawiało tak wielkie na wszystkich jego wyznawcach wrażenie, że Gebhr opuścił natychmiast głowę i jął powtarzać jakby z przestrachem:
– Allach akbar! – Allach akbar!
Staś podniósł się zziajany i zbity, ale czuł, że gdyby ojciec mógł go w tej chwili widzieć i słyszeć, byłby dumny z niego, albowiem nie tylko skoczył był bez namysłu na ratunek Nel, ale teraz, choć razy korbacza paliły go jak ogniem, nie myślał o własnym bólu, a natomiast począł pocieszać dziewczynkę i wypytywać, czy uderzenia nie zrobiły jej krzywdy.
A następnie rzekł:
– Com dostał, tom dostał, ale on się więcej na ciebie nie porwie. Ach, gdybym miał jaką broń!
Mała kobietka objęła go obu rękami za szyję i mocząc mu łzami policzki jęła zapewniać, że nie bardzo ją bolało i że płacze nie z bólu, tylko z żalu nad nim.
Na to Staś przesunął usta do jej ucha i rzekł szepcząc:
– Nel, nie za to, że mnie zbił, ale za to, że ciebie uderzył, przysięgam, że mu nie daruję.
Na tym skończyło się zajście. Po pewnym czasie Gebhr i Idrys, pogodzeni już z sobą, porozciągali na ziemi opończe i pokładli się na nich, a Chamis poszedł wkrótce za ich przykładem. Beduini zasypali wielbłądom durry, po czym wsiadłszy na dwa luźne, pojechali w stronę Nilu. Nel oparła główkę o kolana starej Dinah i usnęła. Ognisko przygasło i wkrótce słychać było tylko chrzęst durry w zębach wielbłądów. Na niebo wytoczyły się małe obłoczki, które zakrywały chwilami księżyc, ale