W pustyni i w puszczy. Генрик Сенкевич
bawoły. Nad runią zbóż bujały gołębie, a czasem zrywały się całe stada przepiórek. Po brzegach kanału przechadzały się poważnie bociany i żurawie. W dali, nad glinianymi chatami fellachów, wznosiły się jak pióropusze korony palm daktylowych.
Natomiast na północ od linii kolejowej ciągnęła się szczera pustynia, ale niepodobna do tej, która leżała po drugiej stronie Kanału Sueskiego. Tamta wyglądała jak równe dno morskie, z którego uciekły wody, a został tylko pomarszczony piasek, tu zaś piaski były bardziej żółte, pousypywane jakby w wielkie kopce pokryte na zboczach kępami szarej roślinności. Między owymi kopcami, które gdzieniegdzie zmieniały się w wysokie wzgórza, leżały obszerne doliny, wśród których od czasu do czasu widać było ciągnące karawany.
Z okien wagonu dzieci mogły dojrzeć obładowane wielbłądy idące długim sznurem, jeden za drugim, przez piaszczyste rozłogi. Przed każdym wielbłądem szedł Arab w czarnym płaszczu i białym zawoju na głowie. Małej Nel przypomniały się obrazki z Biblii, które oglądała w domu, przedstawiające Izraelitów wkraczających do Egiptu za czasów Józefa. Były one zupełnie takie same. Na nieszczęście, nie mogła przypatrywać się dobrze karawanom, gdyż przy oknach z tej strony wagonu siedzieli dwaj oficerowie angielscy i zasłaniali jej widok.
Lecz zaledwie powiedziała to Stasiowi, on zwrócił się z wielce poważną miną do oficerów i rzekł przykładając palec do kapelusza:
– Dżentelmeni, czy nie zechcecie zrobić miejsca tej małej miss, która pragnie przypatrywać się wielbłądom?
Obaj oficerowie przyjęli z taką samą powagą propozycję i jeden z nich nie tylko ustąpił miejsca ciekawej miss, ale podniósł ją i postawił na siedzeniu przy oknie.
A Staś rozpoczął wykład:
– To jest dawna kraina Goshen, którą faraon oddał Józefowi dla jego braci Izraelitów. Niegdyś, i jeszcze w starożytności, szedł tu kanał wody słodkiej, tak że ten nowy jest tylko przeróbką dawnego. Ale później poszedł w ruinę i kraj stał się pustynią. Teraz ziemia poczyna być znów żyzna.
– Skąd to dżentelmenowi wiadomo? – zapytał jeden z oficerów.
– W moim wieku takie rzeczy się wie – odrzekł Staś – a prócz tego niedawno profesor Sterling wykładał nam o Wadi-Toumilat.
Jakkolwiek Staś mówił bardzo biegle po angielsku, jednakże odmienny nieco jego akcent zwrócił uwagę drugiego oficera, który zapytał:
– Czy mały dżentelmen nie jest Anglikiem?
– Małą jest miss Nel, nad którą ojciec jej powierzył mi w drodze opiekę, a ja nie jestem Anglikiem, lecz Polakiem i synem inżyniera przy kanale.
Oficer uśmiechnął się słysząc odpowiedź czupurnego chłopaka i rzekł:
– Bardzo cenię Polaków. Należę do pułku jazdy, który za czasów Napoleona kilkakrotnie walczył z polskimi ułanami, i tradycja ta stanowi dotychczas jego chwałę i zaszczyt!
– Miło mi pana poznać – odpowiedział Staś.
I rozmowa poszła dalej łatwo, albowiem oficerowie bawili się widocznie:
Pokazało się, że obaj jadą także z Port-Saidu do Kairu dla widzenia się z ambasadorem angielskim i po ostatnie instrukcje co do długiej podróży, która ich niebawem czekała. Młodszy z nich był doktorem wojskowym, ten zaś, który rozmawiał ze Stasiem, kapitan Glen, miał z rozporządzenia swego rządu jechać z Kairu przez Suez do Mombassa i objąć w zarząd cały kraj przyległy do tego portu i ciągnący się aż do nieznanej krainy Samburu. Staś, który z zamiłowaniem czytywał podróże po Afryce, wiedział, że Mombassa leży o kilka stopni za równikiem i że kraje przyległe, jakkolwiek zaliczone już do sfery interesów angielskich, są jeszcze naprawdę mało znane, zupełnie dzikie, pełne słoni, żyraf, nosorożców, bawołów i wszelkiego rodzaju antylop, z którymi wyprawy i wojskowe, i misjonarskie, i kupieckie zawsze się spotykają: Zazdrościł też kapitanowi Glenowi z całej duszy i zapowiedział, że musi go w Mombassa odwiedzić i zapolować z nim na lwy lub bawoły.
– Dobrze, ale proszę o odwiedziny z tą małą miss odpowiedział śmiejąc się kapitan Glen i ukazując na Nel, która w tej chwili odeszła od okna i siadła przy nim.
– Miss Rawlison ma ojca – odpowiedział Staś – a ja jestem tylko w drodze jej opiekunem.
Na to zwrócił się żywo drugi oficer i zapytał:
– Rawlison? – czy nie jeden z dyrektorów kanału i ten który ma brata w Bombaju?
– W Bombaju mieszka mój stryjek – odpowiedziała Nel podnosząc w górę paluszek.
– A więc twój stryjek, darling, jest żonaty z moją siostrą. Ja nazywam się Clary Jesteśmy powinowaci i prawdziwie rad jestem, żem cię spotkał i poznał, mały, kochany ptaszku.
I doktor rzeczywiście był rad. Mówił, że zaraz po przybyciu do Port-Saidu rozpytywał się o pana Rawlisona, ale w biurach dyrekcji powiedziano mu, że wyjechał na święta. Wyraził też żal, że statek, którym mają jechać z Glenem do Mombassa, wychodzi z Suezu już za kilka dni, skutkiem czego nie będzie mógł wpaść do Medinet.
Polecił tylko Nel pozdrowić ojca i obiecał napisać do niej z Mombassa. Obaj oficerowie zajęli się teraz przeważnie rozmową z Nel, tak że Staś pozostał trochę na boku. Za to na wszystkich stacjach pojawiały się całymi tuzinami mandarynki, świeże daktyle, a nawet i wyborne sorbety. Prócz Stasia i Nel – korzystała z nich także Dinah, która przy wszystkich swych przymiotach odznaczała się niepowszednim łakomstwem.
W ten sposób prędko zeszła dzieciom droga do Kairu. Przy pożegnaniu oficerowie ucałowali rączki i główkę Nel i uścisnęli prawicę Stasia, przy czym kapitan Glen, któremu rezolutny chłopiec bardzo się podobał, rzekł na wpół żartem, na wpół naprawdę:
– Słuchaj, mój chłopcze! Kto wie, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach możemy się jeszcze spotkać w życiu. Pamiętaj jednak, że zawsze możesz liczyć na moją życzliwość i pomoc.
– I wzajemnie! – odpowiedział z pełnym godności ukłonem Staś.
ROZDZIAŁ 4
Rozdział 4
Zarówno pan Tarkowski, jak pan Rawlison, który kochał nad życie swoją małą Nel, ucieszyli się bardzo z przybycia dzieci. Młoda parka powitała też z radością ojców, ale zaraz poczęła się rozglądać po namiotach, które były już zupełnie wewnątrz urządzone i gotowe na przyjęcie miłych gości. Okazało się, że są wspaniałe, podwójne, podbite jedne niebieską, drugie czerwoną flanelą, wyłożone na dole wojłokiem i obszerne jak duże pokoje. Kompania, której chodziło o opinię wysokich urzędników Towarzystwa Kanałowego, dołożyła wszelkich starań, by im było dobrze i wygodnie. Pan Rawlison obawiał się początkowo, czy dłuższy pobyt pod namiotem nie zaszkodzi zdrowiu Nel, i jeśli się na to zgodził, to tylko dlatego; że w razie niepogody zawsze można było przenieść się do hotelu. Teraz jednak, rozejrzawszy się dokładnie we wszystkim na miejscu, doszedł do przekonania, że dni i noce spędzane na świeżym powietrzu stokroć będą dla jego jedynaczki korzystniejsze niż przebywanie w zatęchłych pokojach miejscowych hotelików. Sprzyjała temu i prześliczna pogoda. Medinet, czyli El-Medine, otoczone naokół piaszczystymi wzgórzami Pustyni Libijskiej, ma klimat o wiele lepszy od Kairu i nie na próżno zwie się "krainą róż". Z powodu ochronnego położenia i obfitości wilgoci w powietrzu noce nie bywają tam wcale tak zimne jak w innych częściach Egiptu, nawet położonych daleko dalej na południe. Zima bywa wprost rozkoszna, a od listopada rozpoczyna się właśnie największy rozwój roślinności. Palmy daktylowe, oliwki, których w ogóle jest mało w Egipcie, drzewa figowe, pomarańczowe, mandarynki, olbrzymie rycynusy, granaty i rozmaite inne rośliny południowe pokrywają jednym lasem tę rozkoszną