Siódemka. Ziemowit Szczerek
blackmetalowców w evilastych makijażach na twarzach czarno-białych. Wylazło sporo też metalowców zwykłych, pospolitych, ot, grzywa, papa, naszywa. Spotkałeś takich pod knajpą Asmodeusz na Starowiślnej, stali w kółku i machali grzywami jak wiatraki, a na ziemi, pośrodku nich, leżała mała empetrójka z przenośnym głośniczkiem i ryczała jak niedźwiedź.
– Łor-soł siti et łor – ryczała.
– Wojses from andergrand – ryczeli metale. – Łispers of fridom!
– Naj-tin-forti-for…
– Help dat newer kejm!
Po czym łączyli się w histerycznym, ocierającym się o falset krzyku:
– Warszawo, waaaalcz!
Mieli ciary na rękach. Naszywki Iron Maiden i Sepultury mieszały się z naszywkami żołnierzy wyklętych oraz Polski Walczącej.
Wlokły się po mieście jakieś warianty rodziny Addamsów, a na rogu Plant i Szewskiej stał wariat z krzyżem i twarzą przypominającą fiata multiplę – tak się czasem widocznie zdarza – do krzyża miał przyczepioną przekreśloną halloweenową dynię i wrzeszczał, żeby nie czcić dyni i amerykańskiej kultury, że w dyni mieszka szatan, że w Harrym Potterze też mieszka szatan, ale w dyni większy, i żeby natychmiast przestać, bo należy kultywować własne tradycje, a nie kopiować cudze. Ulicą Szewską szedł jakiś koleś przebrany za wilkołaka: nosił maskę wilka zakrywającą górną część twarzy, futro, na oko, babci, do tyłka przypiął sobie w charakterze ogona szal z lisa (z lisią głową, łapami i tak dalej). Na stopach nosił kapcie udające psie łapy. Był mocno pijany. Podszedł do wariata z krzyżem, popatrzył mu w twarz i powiedział:
– Masz mordę jak fiat multipla.
– A ty chuja jak daewoo tico – odpysknął mu wariat. – Idź se wyglądać jak wilkołak gdzie indziej.
Wilkołak obraził się, czknął i poszedł dalej.
*
Kręciłeś się po mieście z dwoma, jak się rzekło, kolegami z pracy. Jeden, Radosław, przebrał się za zombie marszałka Piłsudskiego, w maciejówce, z długimi doklejanymi wąsami i płatami gnijącego mięsa na twarzy, które można kupić w empiku na dziale „gadżety”, a drugi, mówili na niego Rumburak, przebrał się dziwnie: też dokleił sobie wąsy, ale inne niż Radosław, krótsze, bardziej szczotkowate, do tego założył szary sweter, marynarkę sztruksową i podwinął sobie nogawki.
– Za kogo się przebrałeś? – pytaliście Rumburaka.
– No jak to? – odpowiadał i podtykał wam pod nos te podwinięte nogawki. – Nie poznajecie?
– Nie – mówiliście – wyglądasz jak kierowca autobusu, któremu zalało piwnicę.
– Jaki kierowca autobusu! – obraził się Rumburak. – Jestem przebrany za Václava Havla, za Waszka Hawla, z którym raz wypaliłem papierosa na Hradczanach, bo to był normalny człowiek i czasem w Hradczanach wychodził, normalnie, wypalić papierosa na podwórko, a ja tam akurat byłem i żeśmy sobie razem wypalili, ja jestem czechofilem, wiecie, że jestem czechofilem, to mogliście się domyślić.
– Ale czemu – nie rozumiałeś – akurat za Václava Havla, co jest w tym halloweenowego?
– No – odpowiedział Rumburak – Waszek Havel nie żyje, to jest mój dla niego prywatny trybut, rozumiecie. A co, przebieranie się za zmarłych nie jest halloweenowe? Ty – wycelował w ciebie palec oskarżycielsko – masz święty spokój, konformistycznie za nikogo się nie przebrałeś i wydaje ci się, że masz prawo dopierdalać się do ludzi, którzy dokonali wyboru, rozumiesz, dokonali wyboru.
– Właśnie – poparł go Radosław-zombie-Piłsudski, choć sam się też dopierdalał do Waszka Havla. – Pieprzony nieprzebrany konformisto.
Poszliście najpierw do Psa, co było złym pomysłem. Do Psa jest sens chodzić wyłącznie na dużej bani, a nie na trzeźwo, bo na trzeźwo to miejsce jest nie do zniesienia – jakiś urżnięty koleś przebrany za Jana Szelę domagał się okowity, a kto inny, przebrany za prezydenta Majchrowskiego, leżał urżnięty na barze i domagał się, żeby go pochowano w „płezydenckiej Kłypcie Słebłnych Dzwonów”. Ktoś jeszcze inny rozmawiał przez telefon i mówił, że jest na magicznym Kazimierzu i że jest magicznie i niesamowicie, że pierdolnie jeszcze ze dwie, trzy banie jeszcze i pójdzie szukać cieni i niewyraźnych ech dawnych mieszkańców dzielnicy. Trzeba było się więc szybko zrobić, no to trzaskaliście przy barze szoty, raz, dwa, trzy, cztery – barman był już pijany i polecał nową wersję wściekłego psa, którą, jak twierdził, właśnie wynalazł, dla hadkorowców – mówił. Niby wszystko normalnie, klasyka, na dole syrop malinowy, czyli czerwone, na górze – białe, ale nie wódka, a czysty spirytus, do tego jeszcze kropla tabasco do smaku. Można, mówił, podpalać takie banie jak w Popiele i diamencie, bo spirytus się pali, a wódka nie. Postawił szoty rzędem na stole, wyjął zapalniczkę i zaczął podpalać.
– Za pamięć – spojrzał na Radosława – o, Józefa Piłsudskiego. – I zapalił. – Za – rozejrzał się, zobaczył Rumburaka – o, za Václava Havla. – I podpalił.
– Widzicie, on od razu rozpoznał, że jestem Waszek Havel, z którym raz wypaliłem papierosa na Hradczanach – powiedział do was Rumburak.
– Rozpoznałem – powiedział pijany barman – bo jestem czechofilem, mam w domu wszystkie filmy Zelenki i dramaty zebrane Waszka Havla, a jako dzwonek w telefonie mam ustawioną piosenkę z Lemoniadowego Joe. Soł far tu ju aj mej. Dlatego zresztą pracuję w knajpie, bo knajpa to jest świątynia prawdziwego czechofila, zdrowie! – Podniósł podpalonego szota, próbując wypić bez gaszenia, przez co podpalił sobie brodę i podkoszulkę, zaczął wrzeszczeć, pół baru rzuciło się go gasić, wylewając na kontuar pozostałe płonące szoty.
Gdy chwilę później, poparzeni, staliście przed Psem i dla uspokojenia paliliście papierosy, czechofil Rumburak spotkał więcej swoich przyjaciół-czechofilów i zaczęło się czechofilskie witanie się, „ahoj”, „jak se mate”, „moc dobrze”, „diki”, i obowiązkowe narzekanie na to, że nie mają gdzie pójść na piwo, bo w całym mieście nie uświadczysz słusznej hospody, porządnej, egalitarnej, czeskiej, w której i profesor, i stróż siedzą przy jednym stole, że się muszą przez to cisnąć z tymi jebanymi marcinami i januszami w jednym lokalu, po czym wszyscy czechofile, razem z Rumburakiem, poszli do Psa, kupili sobie każdy po piwie z małego lokalnego browaru, warzonym według tradycyjnej receptury, ale najebali się wódką kartoflaną, którą grzali, aż spadli pod stół.
*
Zostałeś sam z Józefem Piłsudskim o nadpalonych nieco wąsach, paliliście fajki, patrzyliście na show przed Pięknym Psem i zaczęliście, z nudów, gadać o Rosji, bo jak nie ma o czym gadać, to zawsze jest dobrze pogadać o Rosji.
– Nic się w Rosji nie zmieniło i nie zmieni nigdy – twierdził Nieumarły Piłsudski, który studiował rosjoznawstwo na uj. – Już markiz de Custine pisał, jak jest, i teraz jest tak samo.
– Ruskie to ziemskie wcielenie szatana – powiedział koleś przebrany za wilkołaka, który się tu przypałętał, bo Kraków to małe miasto i wszyscy, wcześniej czy później, lądują w tej samej rynnie – bo jest wcieleniem wszystkich głównych grzechów. – I zaczął odginać palce. – Pycha, co, nie są pyszni Ruscy, nie są bezczelni, ten Putas z Ławrowem-chujowem, dalej mamy skąpstwo i chciwość, co, nie są skąpi, nie są chciwi, nie urywają to każdemu, co tam chcą urwać? To Gruzji, to Ukrainie, to Bałtom, swojego, kurwa, obrobić nie mogą, a po cudze sięgają i nie puszczą! Tacy skąpi! Czeczeni chcieli na swoje iść, maleńka Czeczenia, to nie, kurwa, pozabijali tylu, a nie dali. Potem co, niemoralność, no niech mi który powie, że Ruscy są moralni, korupcja aż piszczy, a Pussy Riot w pierdlu siedzi, co potem, gniew, no kuuurwa, wystarczy posłuchać jak mówią, to „suka”, „bljaaa”,