Oko Dajana. Pingpongista. Józef Hen
jeszcze trochę opalenizny, przywiozło się po kożuszku, a potem Maryśka zrobiła prawo jazdy, weźmiemy jakiś wózek na raty, szofera mam w domu, jakoś to będzie, jak Boga kocham, grunt, żeby był spokój, paru drani sobie pokrzyczy, to niech krzyczy, oni to lubią, diabli wiedzą dlaczego, co jakiś czas muszą sobie na kogoś pokrzyczeć, a nam życie ucieka i trzeba korzystać, bo może się zrobić za późno.
– Wcale się nie dziwię pańskiemu optymizmowi – powiedziałem. – Nasza koleżanka ma tak harmonijne kształty, nogi zaś w szczególności (– o, to pan zauważył? – zdziwiła się), tak, zauważyłem, czy sądzi pani, że byłbym w stanie przejść obojętnie? Wszystko tak kuszące, panie kolego, że zdolne przesłonić rzeczywistość. Ale nie jest ona tak wdzięczna jak uśmiech naszej koleżanki. – Uchyliłem kapelusza.
– E tam, nie przesadzajmy – pośpiesznie zaprzeczył geograf. – Zobaczy pan, utrze się jakoś. Wszyscy wracają na posady, wszyscy. Specjalną komisję zrobili do naprawiania krzywd. I tamto, wiesz pan, tamto też ma wkrótce ustać. Połapali się, że to szkodliwe i smaruje nam opinię. A pan kolega jak? Praca wre?
– Nie pracuję.
– Nie?
Czułem, że sprawiam mu przykrość, ale musiałem być szczery:
– Dla mnie jest tylko szkoła podstawowa, i to za miastem.
– Z doktoratem? Uczyć „Ala ma kota”? Chyba na głowę upadli. Przecież to marnotrawstwo zasobów.
– Nie znam się na zasobach. Ja odmówiłem i spostrzegłem, że mój przyszły kierownik był mi za to wdzięczny.
– Pan jest strasznym pesymistą – powiedział geograf dotknięty.
A zoologica zauważyła:
– Powinien się pan lepiej odżywiać, pesymizm to często sprawa niewłaściwej diety.
– Możliwe. – Nie oponowałem. – Moja żona została usunięta z pracy. Zarzucono jej, że kupowała nie te książki, które należało.
– Psiakrew – zaklął geograf.
– Dłubak awansował – informowałem – a Łapińscy wyemigrowali. Przed wyjazdem musieli jeszcze zapłacić za remont mieszkania, które tracili.
– Cholera, co się dzieje! – geograf westchnął ciężko. Ale zaraz nabrał na powrót animuszu. – Ale będzie dobrze, panie kolego, zobaczy pan, niech no tylko ta komisja się zbierze, w telewizji podobno popłoch, hunwejbini wycinają sobie pośpiesznie wyrostki robaczkowe, zobaczy pan, niedługo wszyscy będą za liberałów i humanistów. Zobaczy pan!
Wyszczerzył w uśmiechu swoje piękne zęby, ona zamrugała przyklejonymi rzęsami. Spoglądałem za nimi, jak odchodzili, tuląc się do siebie, i pomyślałem, że jej spódnica, jak na taki wypięty zadek, jest może nazbyt krótka. Ale za to odsłania uda, może nie idealnie kształtne, ale rzeczywiście krzepkie i ładnie opalone.
Z Ewangelii św. Mateusza: „Kto nie jest ze mną, przeciwko mnie jest, a kto nie zbiera ze mną, rozprasza”. Z Ewangelii św. Łukasza: „Bo kto nie jest przeciwko nam, za nami jest”. Nie mam prawa nikogo potępiać ani pochwalać. Odpowiadam tylko za siebie.
Przed wyjściem na spotkanie z Kwapieniem spojrzałem na fotel, a potem, uniósłszy nieco wzrok, zobaczyłem dwoje głębokich i smutnych oczu Jezusa z Rawenny. Tak musiał wyglądać, kiedy mu do ust podano gąbkę z octem. Fotel można by zaproponować Kwapieniowi, pomyślałem. Nie wiedziałem, czego chce ode mnie mój były uczeń. Miałem trochę czasu, więc szedłem, nie śpiesząc się i marząc o tym, że jest czas odwilży i denazyfikacji, że ktoś Ważny mnie wzywa i powiada: „Najwyższy czas zrobić z tym wszystkim porządek, proszę się za to wziąć, ale ostrożnie, bez wstrząsów”. Na ulicy ludzie mijali mnie obojętnie, podczas gdy ja podejmowałem się historycznego zadania. Zapytałem Ważnego: „Ile dymisji wolno mi dać?”. „Ile trzeba – odpowiedział – nawet sto tysięcy”. Roześmiałem się: „Dwieście wystarczy, panie Ważny, dwieście zmian na stanowiskach, reszta sfory to papugi i kameleony”. Byłem wspaniałomyślny dlatego, że gardziłem moimi przeciwnikami. Rosło moje szczęście i serce biło mi mocno.
Kwapień czekał na mnie w „Harendzie”, kawiarni naprzeciw Kopernika. Zamówił po lampce egri. Zapytał, co u mnie słychać, i tym razem pytanie nie było konwencjonalne, żadne how do you do. Odpowiedziałem mu. Potem zapytałem, czy nie kupiłby u mnie pięknego tureckiego fotela. Sprzedam tanio.
– Nie, nie kupię. – Kwapień uśmiechnął się przebiegle. – Ja mam dla pana profesora lepszy interes. Ja mam taką propozycję, że po roku pan profesor kupi sobie cały komplet tureckich mebli i psa owczarka na dodatek. Między nami, czy pan profesor musi całe życie robić w tym strasznym fachu? Nie dają odpowiedniego zajęcia, to pies z nimi tańcował, nie wolno dać się zgnoić, panie profesorze. To nie jest kraj, w którym można zginąć z głodu, wystarczy nauczyć się wbijać gwóźdź w ścianę i od razu można żyć lepiej niż z dwoma doktoratami. Tu się daje premie za nieuctwo, nie połapał się pan w tym jeszcze? Toteż ludzie udają głupszych, niż są, i pan też powinien. I nie daj Boże zdradzić się, że się jest uczciwym. Do niczego pan nie dojdzie, bo uczciwych się cholernie boją, z uczciwymi nic nie da się zrobić. Już lepiej przyznać się, że się jest inteligentnym. Tamten zawsze może liczyć, że jest pan inteligentny, ale za to świnia. Taki jeszcze ma szanse, jest „równy”, jak to mówią. Da się z nim konie kraść.
– Jestem dostatecznie głupi – powiedziałem – by nie udawać inteligentnego. Gorzej z tą uczciwością.
– W tym wyjątkowym wypadku ona nie będzie przeszkadzać – powiedział Kwapień, mój były uczeń, a teraz pyzaty, łysiejący trzydziestolatek. – Ja, widzi pan profesor, rozkręcam nowy interes, pracownię piżam popelinowych, i potrzebny mi jest zaufany człowiek. Żeby nie kradli materiału. Będzie pan zarabiał dwa albo trzy razy tyle co w pańskiej szkole. – Podniósł kieliszek. – Będzie pan błogosławił tego kopniaka, którego pan dostał! – Mrugnął porozumiewawczo. – Znam już kilku takich, którzy dzięki dymisjom nareszcie po ludzku wylądowali, niech przez te drzwi nie przejdę. – Stanowczo nie zachowywał się jak uczeń w obecności nauczyciela. – Za rok, panie profesorze, napisze pan wiernopoddańczy i dziękczynny list do Ka-Ce, w którym zaznaczy pan, że dzięki dalekowzrocznej polityce z nygusa i głodomora stał się pan człowiekiem zamożnym. Zdrowie pana profesora.
Przyglądałem się ponuro winu.
– Kwapień – powiedziałem surowo, a łysiejący pyzatek spojrzał na mnie zaniepokojony. – Zapominasz, że jestem nauczycielem, polonistą.
– I co z tego? Kiedy oni pana nie chcą!
– Oni to nie jest takie ważne. Ważne jest to, co się ma do spełnienia. Dziękuję ci bardzo, chłopcze, ale ja wcale nie chcę porzucać mojego zawodu. Taka poprawa losu jest złudna. Przyjmę od ciebie każdą poprawę losu, ale w obrębie mojego powołania. Jeśli możesz mnie mianować dyrektorem liceum czy choćby na początek ministrem oświaty – zrób to, ja się podporządkuję. Nie przypatruj mi się tak, ja nie zwariowałem. Nie jestem zwolennikiem pracy organicznej, skromnym pozytywistą. Nie jestem też romantykiem. Nie! Nie jestem spadkobiercą szczytnych ideałów literatury. I to nie! Jestem po prostu kimś, kto się wstydzi. Bo czuję się współodpowiedzialny. Byłem kilka razy w życiu dumny z naszej zbiorowości, ale kilka razy w życiu odczuwałem też wstyd. Raz, jeszcze w szkole, kiedy przerabialiśmy czasy saskie, a potem targowicę, wezwanie wojsk Katarzyny do obrony swobód szlacheckich, które wtedy nazywano narodowymi, a potem wszystko, co się działo wokół drugiego rozbioru Polski. Później, w trzydziestym ósmym, miałem wtedy jedenaście lat, kiedy wódz rozkazał maszerować na Zaolzie. I w czterdziestym